wtorek, 31 marca 2009

Richter remiksowany, Richter remiksujący

Oto płyta Ewy Braun "Sea Sea". Kasetę (tak, kasetę - obudowa była z nieprzezroczystego błękitnego plastiku) zasłuchałam jako nastolatka do białego szumu. Przypomniał mi się teraz ten album, bo w opasłym albumie z obrazami Gerharda Richtera znalazłam reprodukcję płótna zatytułowanego "Seascape (Sea Sea)". To najwidoczniej pierwowzór okładki Ewy.

Gerhard Richter jest cudowny. Zbiera fotografie, takie z gazet na przykład, a potem - często w skali szarości - przemalowuje je na płótna. Tak jakby chciał zwrócić siłę oddziaływania fotografiom pozbawionym znaczenia, zdegradowanym przez nadmierną reprodukcję. Przykład: cykl piętnastu płócien podnoszących temat śmierci członków grupy Baader Meinhof.

Pierwszy obraz z poniższych to "Cela" - przemalowane zdjęcie zastawionej książkami celi Baadera. Drugi obraz ("Hanged") to martwa Ensslin. Mnie wbiło w podłogę. Tak wielkie wrażenie zrobił na mnie dotychczas tylko "Krzyczący papież" Francisa Bacona.


Reszta cyklu tutaj.

poniedziałek, 23 marca 2009

Szewska pasja

Niejeden student humanista - a i mnie zaraza ta nie była ominęła - w swoim życiorysie ma okres, gdy jego wyobraźnia zdominowana jest przez widmo zbędności. Zbędności samego siebie i zbędności wiedzy, którą przyjmuje. Wówczas delikwent na pytanie "a gdzie ty znajdziesz pracę po tych studiach?" najzupełniej poważnie - choć niby ironicznie - odpowiada "przy hamburgerach". W skrytości marzy o tym, żeby robić coś na sto procent potrzebnego ludziom: budować domy albo piec chleb.

Moją idee fixe było - zostać szewcem. Uważałam to za pomysł na życie iście genialny. Przypomniało mi się to kilka dni temu, gdy mój szewc za naprawę butów wziął ode mnie prawie tyle, co lekarz za wizytę. Płacąc pomyślałam to, co kiedyś: taki szewc pewnie nieźle zarabia. Zresztą on, ten mój szewc, zniszczył mój stereotyp swojego zawodu. Kiedy wchodziłam do niego po raz pierwszy, spodziewałam się zobaczyć starca z powykręcanymi palcami, pijanego fetyszystę damskich bucików. Tymczasem szewc okazał się młodym mężczyzną, który przybijał fleki w rytm drum'n'bassów Amona Tobina.

Ja jako szewc. Mogłoby to być ciekawe: widzieliście kiedyś szewca-kobietę? Zostać szewcem to prawie jak wyjechać do Indii i zostać tygrysem. A tak naprawdę - niewiele brakowało. Wystarczyłoby zaszczepić mnie dziesięcioletniej ideę, że warto być szewcem. Wystarczyłoby, zamiast wciskać do głowy bullshity o szewcu, co bez butów chodzi i jest pijany jak szewc (i o lekarzu, który jest fajny), powiedzieć o tym, że obaj zarabiają tyle samo. Wystarczyłoby na podstawówkowych lekcjach ZPT, czyli techniki, przeprowadzić krótki kurs propedeutyczny z szewstwa, zamiast uczyć w duchu pseodorecyklingu, jak zrobić piękne coś z pudełka po pasztecie mazowieckim.

Nie, nie mam pretensji do porządku społecznego, w którym się znalazłam. Ale byłoby miło, gdybym z rzeczonych lekcji techniki wyniosła umiejętność własnoręcznej wymiany fleków. Bo ten wylansowany szewc puści mnie z torbami.

Byłoby miło. Ale wiem, że wizja praktycznych zajęć praktyczno-technicznych, zwanych ZPT, to wizja równie utopijna (a może dystopijna?) jak Wierzycielki wizja wuefu, na którym dziewczęta uczyłyby się chodzenia na obcasach.

sobota, 21 marca 2009

Meta-Matic Nr 9

Pisałam kiedyś o Maszynie Dada, czyli o programie generującym postmodernistyczne teksty filozoficzne. A teraz dowiedziałam się ze złośliwą radością ignoranta, który ma trudności w rozumieniu Derridy i abstrakcjonistycznego malarstwa, że swoją maszynę dada miał też rzeczony abstrakcjonizm. Był on przeokrutnie modny w czasach powojennych zarówno w Europie, jak i w Stanach. Skończyło się tak, że w 1959 roku na Biennale paryskim Jean Tinguely wystawił maszynkę malującą abstrakcyjne rysunki. Nazywała się Meta-Matic Nr 9 i robiła tak:
"Te filigranowe maszynki na trzech nogach, z rękami w kształcie sierpa, paskiem klinowym i silnikiem elektrycznym, wprawiały po wrzuceniu monety kolorowe mazaki w ruch. Zaczynały one poruszać się w szalonym tempie po pulpicie z papierem."
(Źródło: http://www.usakowska-wolff.com/tinguely.htm)

Podobnież skandal był przedni. :)

niedziela, 15 marca 2009

Vladimír Birgus, nieczeski fotograf

Czechów zawsze miałam za naród wysoko waloryzujący uspołecznianie się, dzielenie się z innymi swoim życiem i problemami. Życie jest ciężkie, ale jesteśmy razem, coś w tym stylu. Pomyślcie tylko: skupinowe bilety ze sporą zniżką dla osób kupujących wspólnie, "Musimy sobie pomagać" Hřebejka - co za tytuł!, "Spiskowcy rozkoszy" Svankmajera czy "Guzikowcy" Zelenki, gdzie bohaterów łączy posiadanie jakiegoś dziwactwa, "Sekrety" z Ivą Bittovą w roli głównej, gdzie przeżywająca kryzys Iva poznaje pianistę takoż przeżywającego kryzys. Tak, życie jest ciężkie, ale jesteśmy razem.

A jak obejrzałam fotografie Vladimíra Birgusa, któren Czechem jest bez wątpienia, to zaczęłam podejrzewać, że ten czeski styl to wielka mistyfikacja. Że jest świadomie lub nieświadomie fabrykowaną i eksportowaną hiperczeskością filmów Hřebejka, Svěráka i innych. Zresztą nie wiem, może faktycznie Czesi mają tendencję do wzajemnie sobie pomagania. Byłoby to ewenementem na skalę światową. W każdym razie u Birgusa ludzie są samotni nawet gdy robią razem różne rzeczy, wszystko jest podszyte niepokojem i trochę odrealnione. I mnie to pasuje.

V. Birgus Miami Beach, 1999.


V. Birgus Sydney, 2007.

[kliknij zdjęcia, żeby powiększyć]

Mnie się udało obejrzeć jego foty w BUW w albumie Cosi nevyslovitelného/ Something unspeakable, wydanym przez Prague House of Photography. Niewątpliwie mniej zachodu wymaga kliknięcie w stránkę Birgusa, do czego zachęcam.

Nie ulega wątpliwości, że Vladimír Birgus jest mniej eksportowany do Polski niż twórcy robiący rzeczy od razu kojarzące się z czeskością. A szkoda.

wtorek, 10 marca 2009

Na opak

Jakiś czas temu w "Naszym Dzienniku" opublikowano artykuł ks. dra Aleksandra Posackiego o Włatcach móch: "Z czego się śmiejesz? "Włatcy móch" - pomiędzy propagandą nihilizmu a gorszeniem maluczkich". Jego autor analizuje serial i film za pomocą narzędzi teologicznych z małą domieszką wietrzenia spisku tak charakterystycznego dla "Naszego Dziennika":
Tytuł kreskówki (...) odwołuje się niewątpliwie do jednego z podstawowych imion szatana w Biblii, czyli Belzebuba. Na ten istotny fakt rzadko zwraca się uwagę w komentarzach na temat omawianej kreskówki, co należy traktować jako wyraz ignorancji lub świadomego przemilczania sprawy.
I dalej:
Z teologicznego punktu widzenia wulgaryzmy łatwo przechodzą w bluźnierstwa wobec Boga czy przekleństwa wobec ludzi (czarna magia, złorzeczenie, a nie tylko wulgaryzm - przekleństwo). Są nośnikiem nie tyle "złej energii", co złej woli i mogą mieć charakter poważnego grzechu, wpędzającego ludzi w duchowe problemy. Bluźnierstwo (blasfemia) nie oznacza tylko obrazy "uczuć religijnych", ale Boga samego. Jest grzechem bezwarunkowym. Bóg nie pozwoli z siebie szydzić. Kto zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Nie można więc nigdy się bawić w bluźnierstwo. Jak przypomina w tym kontekście Katechizm Kościoła Katolickiego...
I tak dalej, i tak dalej.

Osobiście wkurza mnie takie podejście do świata. Bo jest wyprane z chęci zrozumienia, którą zastępuje ocenianie. Bo jest rozpaczliwe i donikąd nie prowadzi. Nie tylko o jeden artykuł chodzi, ale o cały sposób myślenia, zresztą typowy dla "Naszego Dziennika": pisywano tam o Harrym Potterze jako o tomach okultystycznych oraz destrukcyjnych czy o jodze jako lisioekspansywnym promowaniu wrażych ideologii. Jednocześnie jest dla mnie coś fascynującego w radykalnej niezgodzie na kształt świata taki, jaki on jest. Bo czy nie jest radykalnym i rozpaczliwym gestem użycie kompletnie nieadekwatnych narzędzi metodologicznych, czyli teologii, do pisania o popkulturze?

Kiedy czytam ten artykuł o Włatcach móch, u którego podłoża wyczuwam niezgodę na rzeczywistość, to przypomina mi się Alfred Jarry, ojciec słynnego Króla Ubu, i jego świetne tekściki Patafizyczny clinamen, w których odwraca na nice konwencjonalne spojrzenie na świat. Oto fragment pochodzący z tego cyklu - Łowy na omnibus:
Aczkolwiek w rewirze paryskim nie wyginęły bynajmniej rozliczne gatunki wielkich drapieżców i grubego zwierza, bezsprzecznie żaden z nich nie szykuje łowcy tylu emocji i niespodzianek, co omnibus.
(...)
Wobec wielkiej łatwości odkrycia tropów zwierza, pomnożonej przez osobliwy obyczaj dokładnego powtarzania w trakcie periodycznych migracji tej samej drogi, ludzie nauczyli się zastawiać skutecznie pułapki na jego szlakach. Przybywszy w zdradliwe miejsce, zbity tłum myśliwych z zadziwiającym instynktem czynić zwykł półobrót wokół osi pod prąd biegu tropów, by z wielką starannością zarazem zwikłać ślad zwierza, jak i spowodować jego przecięcie się z wcześniejszymi śladami.

Trafiają się też próby innych metod zasadzek, jak stawianie w regularnych odstępach wzdłuż szlaku szałasów, zbliżonych do tych, jakie slużą do polowań na bagnach. Gromady śmiałych zuchów czatują i śledzą bieg zwierza: ich to właśnie najczęściej wietrzy on i umyka, nie bez oznak wściekłości w postaci sfałdowania skóry na zadzie - barwy niebieskiej, jak u niektórych małp, nocą zaś fosforyzującej; grymasy te wyrażają dość wiernie, dzięki białym zmarszczkom, zarys słowa "komplet".
I przypomina mi się wtedy jeszcze jedna rzecz. Roger Shattuck, autor biograficznego artykułu Alfred Jarry, 1873-1907. Samobójstwo przez halucynacje ("Literatura na Świecie" nr 8-9/1997, przełożył Tadeusz Pióro) pokazuje analogię między życiem Jarry'ego a jego pisarstwem. I w jednym, i w drugim pełno jest inwersji, konsekwentnego buntu wobec świata, autentycznego poczucia absurdu, systematycznej destrukcji. Pisarstwu to sprzyjało, Jarry'emu jako człowiekowi - niespecjalnie. Zmarł w wieku 33 lat, przed śmiercią stwierdziwszy: Ojciec Ubu, jak mnie nazywają, umiera nie dlatego, że za dużo pił, lecz dlatego, że nie zawsze miał co jeść. Ta, jasne.

* * *

Swoją drogą, polecam wspomniany nr 8-9/1997, "Literatury na Świecie". Bardzo go lubię. Z tej sympatii nawet wylałam na niego cały kubek herbaty. Dużo tam tekstów Jarry'ego, Listy do Collegium 'Patafizyki Borisa Viana, list Stefana Themersona do Raymonda Queneau, Zatonięcie Titanica Gavina Bryarsa, Myśli zawiązane na supełek Rolanda Topora, a nawet tekst Wacława Sadkowskiego o Johnie Cage'u.

niedziela, 1 marca 2009

"Moje aukcje" dra Yrdle'a


Zrobić tak kanonicznie amatorskie zdjęcia jest równie trudno, jak dobre. A zrobić tak znakomitą parodię allegrowego real foto - to już art. Dlatego jestem zachwycona tą Yrdle'ową sesją.


Hm. A może to nie parodia, tylko pastisz?



Właśnie. Ilekroć chcę zachwalać Yrdle'a, tylekroć zaczynam teoretyzować. To pastisz czy parodia? Czuć tu wpływy Gałczyńskiego raczej czy postmodernizmu? Myśleć mam o jego wierszach jako o liberaturze czy o poezji nawiązującej do klasycznych form? Sztywniackie to i tępe. Im bardziej Yrdle jest błyskotliwy, tym bardziej ja idiocieję.



A może zdjęcia takie jak to poniższe muszą wzbudzić instynkt interpretacyjny?


Update:
materiał jest ekskluzif. Yrdle nigdzie tego nie opublikował. Zatem uprasza się o zostawianie wrażeń i refleksji w komentach na niniejszym blogu.