niedziela, 23 listopada 2008

Wstęp do kutasologii

Od dwóch tygodni chciałam podzielić się radością z zapoznania się z Markem Kijewskim i Jean-Louisem Costesem - z rzeźbiarzem i z muzykiem, na których dziwnym zbiegiem okoliczności natrafiłam jednego dnia. I był to - z powodu ich poznania - dzień tak udany, że mogłabym zacząć obchodzić 8 listopada jako coroczny Dzień Kutasa.

Dla własnego czystego sumienia oświadczam, iż słowo "kutas", którego używam, wbrew pozorom nie jest wulgarnym synonimem fallusa czy penisa, lecz nazwą typu ikonograficznego.

O ile fallus to byt zajmujący humanistykę, a penis - medycynę, o tyle kutas to IMHO coś, co fascynuje nastoletnich chłopców. Innymi słowy: zakładam, że kutas służy nie do prokreacji, lecz do tego, by rysować go na ostatniej stronie własnego zeszytu do przysposobienia obronnego lub na pierwszej stronie cudzego zeszytu do matematyki. Albo rzeźbić, wyklejać futerkiem i żelkami-malinkami, o czym zaraz.

Koniec bałamutnych nadętych wywodów i spraw sumienia. Teraz będzie już tylko ciekawie i strasznie.

***

Marek Kijewski to zmarły artysta (zdaje się, że prowadził dość rock'n'rollowy tryb życia), który stworzył sporo przezabawnych rzeźb kutasokształtnych. Kutasokształtności nie należy mylić z nobliwą fallicznością kamiennych obelisków. Z drugiej strony, daleko jej też do wulgarnej obsceniczności. Rzeźby Kijewskiego mają fikuśne kształty, nie mniej fikuśne nazwy i tworzywo. I tak, rzeźby o tytułach typu Bodyguard twoich soków czy Imperator wykonane bywają z:
neonu,
trąby anielskiej,
24-karatowego złota,
czerwonych i czarnych żelków-malinek,
futerka.

Szkoda, że wystawę ("Drżę więc cały, gdy mogę was ozłocić" w CSW) już sprzątnęli, a w necie jakoś rzadko występują te kutasokształty Kijewskiego. Znalazłam tylko jednego, malutkiego (tzn. w złej jakości) Smoka:


Te kuleczki na końcówce to bezy. Takie do jedzenia. I jestem pewna, że takie dotykowe i smakowe rekwizyty jak powyższy Smok występowałyby w Spiskowcach rozkoszy, gdyby tylko Jan Svankmajer nie był obrażony na popkulturę.

***

A Costes? to rzecz dla miłośników Coil, The Tiger Lillies, Funkwert Erfurtu. A może nawet dla niektórych spośród tych, którym żadna z tych nazw nic nie mówi - co akurat nie jest trudne. Szczególnie w przypadku ostatniego zespołu, który powstał gdzieś podczas długiej przerwy w moim ogólniaku (ale dokonania ma chwalebne).

Costesa widziałam na The Song Is You. Drobny, szaropopielaty na twarzy facecik wyszedł na scenę w TR, siadł przy fortepianie z odkorkowaną butelką wina i pociągał z niej przez resztę występu. Zrobił show jak Czesław Mozil. Bo był i kontakt z publicznością, i picie na scenie, i ekspresyjny wokal, i śpiewanie o miłości do panów. Piszczał, wrzeszczał i fałszował jak John Frusciante na mojej ulubionej płycie Niandra Lades and Usually Just A T-shirt. I - co ostatecznie mnie ujęło - przypominał mi The Tiger Lillies. Costes jest jedyną znaną mi osobą, która potrafi ułożyć piosenkę pod tytułem typu Take my sperm albo śpiewać o seksie ze zwierzętami, a w to wszystko wpleść piosenkę o tym, że ... "only Jesus will save me from sadness"... No właśnie: jedyną - poza tym uprawiającym wirujący seks panem po prawej, którego też polecam uwadze.

Oczywiście, sprawa jest poważna. Sam Costes mówi o sztuce eretycznej, komuś jego taktyki kojarzą się z teatrem okrucieństwa Artauda, komuś innemu (mnie;) ) - z wiedeńskimi akcjonistami. Niezależnie od tego, choć też jak najzupełniej poważnie, podoba mi się muzyka Costesa. Jak diabli. I naprawdę mnie dziwi to, że kiedy załączam The Great Void albo It's Time To Suffer, to słyszę trzask zamykanych okien i tętent kota, który ucieka z pola rażenia głośnika. Przecież to świetne kawałki!

***

Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości co do tego, jak archetypiczny kutas wygląda, wklejam fragmenty okładki nabytej przeze mnie płyty Costesa:

A oto jaką techniką kutasy się maluje:


Do burzliwej dyskusji naukowej zapraszam Doktorów Kutasologii, jak również artystów-amatorów. :)

piątek, 7 listopada 2008

modni Mitch & Mitch

Jak z anonsu koncertowego wynika, ostatnio bywam. Z jednego miejsca, w którym warto się pokazać, wzięłam darmowego "Pulpa". Gazeta jest kolorowa, muzyczna, indie-rockowa. Dużo tu reklam festiwali muzycznych, dużo czarno-białych zdjęć z ludźmi o smutnych twarzach (kojarzą się z jednym najsłynniejszych portretów Cobaina), Franz Ferdinand leżą pokotem na dywanie, Mike Skinner obgryza paznokcie. Dziennikarze używają tu stylu kwiecistego, kokietującego i autolanserskiego. W wywiadach padają pytania typu: "Twoje guilty pleasure to...".

W "Pulpie" jest dużo reklam ciuchów. Na stronie internetowej magazynu znajduję reklamę sklepu Music inspired clothes, w którym jeśli kupisz odzież za 200 zł, dostaniesz płytę Cool Kids of Death. To jeszcze nie koniec podejrzanego mariażu muzyki z odzieżą: Pustki pozują do "modowej" sesji zdjęciowej w stylu "na wdowę". Szymon ma na sobie szalik Burberry, Basia - sukienkę Greenestablishment, Grześ - płaszcz vintage. Muzycy stają się wieszakami na ciuchy. Czy trzeba tłumaczyć, co mi w tym wszystkim się nie podoba?

Ech. Cholera, nie zamierzałam się pastwić nad tą gazetką dla nastolatek! Cóż, nie udało się, bo rasowy ze mnie narzekacz. Zamiast obiektywnego wstępu stworzyłam zjadliwą krytykę. Najwyraźniej mój stosunek do indie rocka to zawiedziona miłość: podoba mi się The Streets czy Beirut, ale przyjemność ze słuchania muzyki psuje mi ten gimnazjalny pozamuzyczny kontekst.

Tyle tytułem wstępu, tyle tytułem samokrytyki.

O ile generalnie "Pulp" - jak widać - irytuje mnie, o tyle w czerwcowym numerze znalazłam poster, który rozbawił mnie do łez. Często noszę tamen numer ze sobą, by pokazywać znajomym. Teraz udało mi się plakat zeskanować. (Jakość skanu pozostawia wiele do życzenia, ale obiecuję, że jeśli uda mi się coś z tym zrobić, to wymienię obrazek na lepszy.)

Najwyraźniej podobną sesję (do tej Pustek) zaproponowano grupie Mitch and Mitch, która w odpowiedzi wystosowała błyskotliwą krytykę modowych sesji w postaci tego zdjęcia:






Powiedzcie, czy tylko mnie to śmieszy, czy to jest faktycznie zabawne?

niedziela, 2 listopada 2008

Off topic

Michał Libera zaprosił do Warszawy króla Ubu. Chwała ci za to, dobry człowieku! Kiedy się o tym dowiedziałam, poczułam się jak w moim dziecięcym śnie: odsuwam firankę i wyglądam za okno, a tu na moim podwórku rozkłada się mój ulubiony zespół. To chyba archetypiczny sen dzieci z prowincji: Oposowi też śniło się kiedyś, że Metallica ma zagrać koncert pod jego domem.

Informacja organizacyjna: nie dajcie się zwieść ulotkom, koncert Davida Thomasa and Two Pale Boys w TR odbędzie się 9 listopada, a nie 9 grudnia!

Ale to jeszcze nic: w dwa tygodnie później w Planie Be zagrają Ken Vandermark i Peter Nielsen. Dzień po dniu! Moją radość mąci tylko niepokój o warstwę, hm, proksemiczną. Plan Be to nie krakowska Alchemia, gdzie quasi-filharmoniczna aranżacja sali koncertowej wymusza na ludziach odpowiednie zachowanie. Im bardziej prowizorycznie urządzona widownia, tym bardziej nieformalne zachowania ludzi. Na festiwalu Ad Libitum widziałam (tzn. słyszałam), jak dziewczyna siedząca na ziemi pod ścianą odbiera telefon w trakcie koncertu. Yh.