Dla własnego czystego sumienia oświadczam, iż słowo "kutas", którego używam, wbrew pozorom nie jest wulgarnym synonimem fallusa czy penisa, lecz nazwą typu ikonograficznego.
O ile fallus to byt zajmujący humanistykę, a penis - medycynę, o tyle kutas to IMHO coś, co fascynuje nastoletnich chłopców. Innymi słowy: zakładam, że kutas służy nie do prokreacji, lecz do tego, by rysować go na ostatniej stronie własnego zeszytu do przysposobienia obronnego lub na pierwszej stronie cudzego zeszytu do matematyki. Albo rzeźbić, wyklejać futerkiem i żelkami-malinkami, o czym zaraz.
Koniec bałamutnych nadętych wywodów i spraw sumienia. Teraz będzie już tylko ciekawie i strasznie.
***
Marek Kijewski to zmarły artysta (zdaje się, że prowadził dość rock'n'rollowy tryb życia), który stworzył sporo przezabawnych rzeźb kutasokształtnych. Kutasokształtności nie należy mylić z nobliwą fallicznością kamiennych obelisków. Z drugiej strony, daleko jej też do wulgarnej obsceniczności. Rzeźby Kijewskiego mają fikuśne kształty, nie mniej fikuśne nazwy i tworzywo. I tak, rzeźby o tytułach typu Bodyguard twoich soków czy Imperator wykonane bywają z:
neonu,
trąby anielskiej,
24-karatowego złota,
czerwonych i czarnych żelków-malinek,
futerka.
Szkoda, że wystawę ("Drżę więc cały, gdy mogę was ozłocić" w CSW) już sprzątnęli, a w necie jakoś rzadko występują te kutasokształty Kijewskiego. Znalazłam tylko jednego, malutkiego (tzn. w złej jakości) Smoka:
Te kuleczki na końcówce to bezy. Takie do jedzenia. I jestem pewna, że takie dotykowe i smakowe rekwizyty jak powyższy Smok występowałyby w Spiskowcach rozkoszy, gdyby tylko Jan Svankmajer nie był obrażony na popkulturę.
***
A Costes? to rzecz dla miłośników Coil, The Tiger Lillies, Funkwert Erfurtu. A może nawet dla niektórych spośród tych, którym żadna z tych nazw nic nie mówi - co akurat nie jest trudne. Szczególnie w przypadku ostatniego zespołu, który powstał gdzieś podczas długiej przerwy w moim ogólniaku (ale dokonania ma chwalebne).
Costesa widziałam na The Song Is You. Drobny, szaropopielaty na twarzy facecik wyszedł na scenę w TR, siadł przy fortepianie z odkorkowaną butelką wina i pociągał z niej przez resztę występu. Zrobił show jak Czesław Mozil. Bo był i kontakt z publicznością, i picie na scenie, i ekspresyjny wokal, i śpiewanie o miłości do panów. Piszczał, wrzeszczał i fałszował jak John Frusciante na mojej ulubionej płycie Niandra Lades and Usually Just A T-shirt. I - co ostatecznie mnie ujęło - przypominał mi The Tiger Lillies. Costes jest jedyną znaną mi osobą, która potrafi ułożyć piosenkę pod tytułem typu Take my sperm albo śpiewać o seksie ze zwierzętami, a w to wszystko wpleść piosenkę o tym, że ... "only Jesus will save me from sadness"... No właśnie: jedyną - poza tym uprawiającym wirujący seks panem po prawej, którego też polecam uwadze.
Oczywiście, sprawa jest poważna. Sam Costes mówi o sztuce eretycznej, komuś jego taktyki kojarzą się z teatrem okrucieństwa Artauda, komuś innemu (mnie;) ) - z wiedeńskimi akcjonistami. Niezależnie od tego, choć też jak najzupełniej poważnie, podoba mi się muzyka Costesa. Jak diabli. I naprawdę mnie dziwi to, że kiedy załączam The Great Void albo It's Time To Suffer, to słyszę trzask zamykanych okien i tętent kota, który ucieka z pola rażenia głośnika. Przecież to świetne kawałki!
***
Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości co do tego, jak archetypiczny kutas wygląda, wklejam fragmenty okładki nabytej przeze mnie płyty Costesa:
A oto jaką techniką kutasy się maluje:
Do burzliwej dyskusji naukowej zapraszam Doktorów Kutasologii, jak również artystów-amatorów. :)