niedziela, 29 grudnia 2013

Miejsca (nie)użyteczności publicznej

Zeszłej zimy tygodnik "Przegląd" opublikował artykuł "Dworce kolejowe tylko dla bogatych". Autor pokazywał, jak - poprzez drobne zmiany w architekturze podczas renowacji - dworce PKP stały się miejscami przyjaznymi tylko dla zamożnych. Zniknęły ciepłe poczekalnie, zastąpiły je kawiarnie. "Kolej to egalitarna forma transportu publicznego, służąca dotąd nawet najbiedniejszym obywatelom. Czy nowe dworce im sprzyjają? Niekoniecznie" - pisze Ludwik Tomiałojć, emerytowany profesor. Wspomina też o prywatyzacji poczekalni - mogą z niej korzystać tylko ci, którzy mają bilet. Inni stoją na zimnie. 

Podobnie jest na największym warszawskim dworcu autobusowym, Dworcu Zachodnim, z którego dość często korzystam. Ogólnodostępna hala dworca jest zimna, latają gołębie, a ochrona dworca pokrzykuje na bezdomnych. Przyjemnie jest tylko w tych wygrodzonych miejscach, do których dostęp jest warunkowany kupieniem jakiegoś towaru: biletu autobusowego, kawy, posiłku.

Z Dworca Zachodniego odjeżdżają autobusy kilkudziesięciu przewoźników z całej Polski, ale ciepła poczekalnia jest przeznaczona tylko dla pasażerów autobusów warszawskiego PKS Polonus. Przed wejściem do niej zarządca dworca informuje, że „serdecznie zaprasza z ważnym biletem na kursy Polonus” (zdjęcie).

W ten sposób degradacji ulega całość Zachodniego – nieodawiana, coraz bardziej nieprzyjemna – i te wygrodzone miejsca, które, choć ciepłe, są coraz mniej dostępne, bo z finansową barierą wstępu.


Zdjęcie 1. Warszawa Zachodnia - Dworzec PKS. Europejscy użytkownicy miejsc (nie)użyteczności
Również wyszukiwarka połączeń na stronie internetowej obejmuje tylko autobusy warszawskiego przedsiębiorstwa. Trzeba przejść na inną, nową stronę internetową, chyba też prowadzoną przez Polonusa, żeby znaleźć listę wszystkich połączeń. Tak, to bardzo skomplikowane.

Wydaje mi się, że te procesy ograniczania dostępu do miejsc użyteczności publicznej są z tego samego porządku, co zaostrzanie praw autorskich czy grodzone osiedla. I że biorą się z chęci działania dla zysku. Niestety efekt jest taki, że to, co wspólne – przestrzeń publiczna czy, szerzej, zbiorowa komunikacja – przestaje dobrze funkcjonować. Poczekalnia tylko dla pasażerów Polonus nie zawsze jest czynna (jak na zdjęciu), a jak jest otwarta, to świeci pustkami. Coraz trudniejsze w obsłudze stają się też połączenia autobusowe – bez wspólnych rozkładów jazdy, bez wspólnych dworców, bez wspólnych poczekalni, nie zawsze ze wspólnymi kasami, każde z innym systemem rezerwacji miejsc czy przedsprzedaży biletów.

Nawet w internecie, gdzie podobno jest wszystko, brakuje portalu, który zbierałaby wszystkie połączenia na takiej, dajmy na to, trasie Ostrowiec-Warszawa. Już teraz chyba tylko heavy-userzy, tacy jak ja, są w stanie w tym się połapać. Czekam, aż pojawią się biura podróży, które za pieniądze będą ogarniać podróże krajowe. Ludzie, których będzie stać, zapłacą biuru podróży za dostarczenie informacji niezbędnych do załapania się na bus czy autobus. Potem na dworcu, jeśli autobus będzie się spóźniał, poczekają w cieple kawiarni. A pozostali będą się męczyć.


Zdj. 2. Plac Defilad. Prowizoryczny dworzec busów, 2010 rok. To na pewno nie jest przyjazny rozkład jazdy w ciepłej poczekalni.... Pada śnieg i mój bus się spóźnia, inni też czekają.

Jest zima, więc pasażerowie prywatnych busów do Ostrowca stoją na wietrze pod Pałacem Kultury, pasażerowie Polskiego Busa stoją na deszczu na pętli Metro Wilanowska, a pasażerowie Luna Trans po ciemku szukają swojego busa na parkingu przed Dworcem Zachodnim. W budynkach dworców kolejowych emerytowani profesorzy marzną na kość i w efekcie postanawiają o tym napisać artykuł do "Przeglądu". 

Bądźmy jednak optymistami. Czyż nie jest to piękne, że podróże, tak jak to dawniej bywało, są znów tak ekscytujące, pełne doznań i przygód?

niedziela, 10 listopada 2013

Ludwik Hering, anty-antysemita

Ludwika Heringa podobno na nowo odkryło wydawnictwo Czarna Owca, publikując w 2011 r. jego trzy wojenne opowiadania w tomie „Ślady”. Ja  odkryłam go w 2013 roku, kiedy zorientowałam się, że te opowiadania opowiadają o okolicy, w której mieszkam: Stawki, Okopowa, mury Powązek i Cmentarza Żydowskiego.

W najdłuższym z tych trzech wojennych opowiadań, "Meta", Hering przedstawia postać Brzozowskiego - schorowanego, ponurego starca, stróża nocnego w fabryce - samotnego wśród antysemickiej większości.

O stosunku warszawiaków-Polaków do warszawiaków-Żydów w czasie wojny opowiada z przekąsem:
Ludzie pozbawieni wyobraźni wspierali żydowskie dzieci. "Zawsze to dziecko" - mówiono; zapominano, że z małego żydziaka wyrośnie dorosły parch.
(...)
Inni ze względów "ideowych" gorszyli się i wzdychali: "Boga się nie boją - wstydu nie mają - Żydom pomagać? A żeby to tak nas spotkało - czyby który z nich nam pomógł - chciałbym wiedzieć!"

U Heringa antysemitami są wszyscy: młodzi endecy, którzy zabijają syna Brzozowskiego i jego żydowskiego kolegę; żona Brzozowskiego, która do sąsiadki w żałobie mówi: "że pana syna zabili, to rozumiem. Ale mojego?". Sąsiedzi z dołu, robotnicy, którzy podziwiają pana inżyniera, szefa za pogardę wobec Żydów. Wreszcie inżynier, który każe zabijać Żydów, a ze znajomymi z "wyższej sfery" po wypicu herbatki idzie oglądać płonące getto.
Gdy wracali, biała, krótkowzroczna blondynka z drżącym przy każdym kroku biustem - wpatrzona w pantofelki, potykając się o kamienie - zwierzała się prowadzącemu ją panu:
- Chwilami zapominam, że to są Żydzi, i to jest jednak straszne.
- Właśnie to: za-po-mi-na-my. My, Polacy, jesteśmy sentymentalni. To nasza wielka narodowa wada.
Skupił się i smutno a stanowczo skończył:
- Musimy pa-mię-tać, a wtedy to ocenimy. - Skłonił głowę w kierunku getta. - Docenimy to jako rozwiązanie kwestii, której sami, przez sentymentalizm właśnie, nie potrafiliśmy w porę i... obawiam się... nie potrafilibyśmy nigdy rozwiązać.
Powszechna opinia o miastach w czasie wojny jest taka, że Żydzi znajdowali tam wsparcie, byli ukrywani. Hering tej opinii odbiera jednoznaczność. Ale oczywiście to tylko depresyjna literatura. Zresztą Hering to nie jest polskie nazwisko. Każdy prawdziwy Polak wie, co to oznacza.

sobota, 21 września 2013

Dwie albo trzy ostrowieckie historie z architekturą w tle

Pierwsza historia to cykl zdjęć „Pozdrowienia z Ostrowca” Wojtka Mazana. Cykl to tak naprawdę zestawienia zdjęć – dyptyki typu „kiedyś” i „teraz” albo „znajdź 5 różnic". Na zdjęciach jest architektura PRL-owska, Gierkowska, źle urodzona. Pierwsze zdjęcie w zestawieniu to pocztówkowy widoczek z czasów świetności. Drugie to dzisiejsza fotografia, zrobiona z tego samego miejsca, w którym stał fotograf 40 czy 50 lat temu, o tej samej porze dnia, obiektywem o tej samej ogniskowej. Nie wnikając w szczegóły – zdjęcia podobne jak dwie krople wody. Tym lepiej widać, jak architektura się zmienia...

Ale co będę gadać, przeczytajcie mój tekst o wystawie w "Architekturze Muratorze", zajrzyjcie na tumblra Wojtka. Wystawę można oglądać w Ostrowcu w Pracowni Otwartej Kontrola Jakości co niedzielę w samo południe na oprowadzaniu kuratorskim, można też umawiać się telefonicznie. Koniec reklamy.
 
Zdjęcie: T. Hermańczyk, 1968,W. Mazan, 2012. Z cyklu "Pozdrowienia z Ostrowca". fot.  Wszelkie prawa zastrzeżone. Stąd.
Druga historia to debata „Jak ożywić rynek?”. Chodzi o rynek w Ostrowcu, który został skrytykowany w książce Grzegorza Piątka, Jarosława Trybusia, Marcina Kwietowicza "Lukier i mięso. Wokół architektury w Polsce po 1989 roku". Zaczęło się od mojego listu do "Gazety Ostrowieckiej", a skończyło właśnie na debacie z prezydentem miasta, Marcinem Kwietowiczem, Romanem Rutkowskim i Agnieszką Wiśniewską. Na efekty trzeba poczekać, ale ja w międzyczasie miałam już jeden: odkryłam w sobie organizatorkę.

Ostrowiec.tv. Relacja z debaty do obejrzenia tutaj

Jakoś ostatnio interesuję się Ostrowcem. To naprawdę ciekawe miasto. Dużo tematów można tam znaleźć. W Warszawie oczywiście jest ich więcej, ale większość wyeksploatowana. Nawet zdjęcia robię częściej w Ostrowcu niż w Warszawie.


Warszawa jest jak McLuhanowskie gorące medium: wiele się tu dzieje, wystarczy tylko biernie śledzić. Widoki tutaj są zrobione z myślą o fotografującym; takie gotowce, że aż nie chce się wyciągać aparatu. Ostrowiec to medium zimne; nie ma tu gotowych widoków ani wydarzeń. Trzeba włożyć trochę wyobraźni, żeby wykrzesać z tego miasta obraz albo temat. A wydarzenie? Trzeba je zorganizować.

sobota, 29 czerwca 2013

Sztuka wygląda przez okno, czyli "Fatamorgana na Solcu" Heleny Wawrzeniuk

To proste i bardzo fajne: zrobić wieczorem projekcję w małej przestrzeni, powiedzmy, w dwóch pokojach pracowni na parterze, tak, żeby ekrany wisiały jak firanki w oknach. Wtedy film zobaczą nie tylko zaproszeni ludzie, którzy są wewnątrz - zarówno pomieszczeń, jak i świata sztuki - ale też przypadkowi przechodnie. Choć nie będą wtajemniczeni w tytuł filmu ani fabułę, to zobaczą niezwykłe okna pełne światła i kolorów. Dobrze, jeśli film jest zrobiony z dużą troską o plamy kolorów. Treść tych plam i fabuła są mniej ważne: kiedy przechodzi się pod oknami, trudno śledzić akcję, treść symboli, dialogów.

To puszczanie filmu przez okno będzie trochę przypominało głośne puszczanie muzyki przy otwartym oknie. Okno zwykle oddziela wnętrze od zewnętrza, tutaj jednak otworzy nieoczekiwany przepływ informacji. Różnica będzie taka, że puszczanie muzyki przez okno byłoby inwazyjne, bo zwykle wymusza jej słuchanie na sąsiadach; pokaz filmu w oknach będzie zaś po prostu inkluzywny. Światło i kolory w oknie nikomu nie wadzą.

Trzeba pamiętać, że adresatami są też ludzie, którzy przyszli na projekcję. Dlatego dobrze we wnętrzu przygotować dla nich siedzenia, żeby wygodnie mogli obejrzeć film od początku do końca, i umieścić dodatkowe ekrany tak, żeby mogli ze środka śledzić cały film.

Ten pomysł na przestrzenną aranżację projekcji stworzyła Helena Wawrzeniuk. To, co opisałam,  to projekcja jej filmu "Fatamorgana na Solcu" czy raczej wydarzenie pod tą nazwą, które Helena zorganizowała w maju. Film był bardzo ładny, ale jednak dla mnie najważniejsza była przestrzeń. To, jak autorka ją zbudowała - otwierając do wnętrza mieszkania i  na ulicę - uważam za rewelacyjne.

Zobaczcie to sami na krótkim dokumencie:


Zresztą nie dziwi mnie, że to tak pomysłowo zrobione. Znam poprzedni projekt Heleny - "Planty na Ochocie", który zajął  I miejsce w konkursie FutuWawa (więcej o "Plantach" np. w "Res Publice Nowej"). W "Plantach..." Helena proponowała takie zmiany, które poszerzyłyby korzystanie z przestrzeni publicznej przez mieszkańców osiedla, choć ci  niewiele się spodziewają po swojej okolicy poza tym, że chcieliby mieć gdzie postawić swój samochód. Podobna rzecz pojawiła się w "Fatamorganie..." - choć przecież mogłoby to być zwykłe puszczenie filmu dla garstki zaproszonych osób.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Macewy, lastriko i Jan Kochanowski

Cmentarz Żydowski w Warszawie to jeden z niewielu czynnych cmentarzy żydowskich w Polsce. Poszłam na spacer i byłam zaskoczona, że są tam nie tylko omszałe macewy, ale też na przykład obeliski z marmuru:

groby z ciekawymi rzeźbami:

 

groby z lastriko z lat 70. XX wieku i z marmuru z lat 90.:


groby zdradzające zanurzenie zmarłych i ich rodzin w polskiej kulturze (nie wiem, czy dobrze widać, ale to jest cytat z "Trenu VIII" Jana Kochanowskiego):


W niektórych częściach cmentarza pachnie ściółka, panuje wilgoć i jest jak w lesie (włącznie z komarami). Chodzi się wąskimi ścieżkami. Nie bardzo się da wejść między groby, bo pnie wypełniają dosłownie każdy prześwit między nagrobkami. A te były stawiane i tak już bardzo gęsto. Swoją drogą, ciekawe dlaczego.


Warto zajść na Cmentarz Żydowski, żeby zobaczyć, że wcale nie składa się z rzędów macew i kilku oheli z napisami po hebrajsku. I żeby zobaczyć, z czego w takim razie się składa. W ten sposób można się tu spotkać z naszym polskim obcym, którego inność - jak się okazuje - nie jest taka, jak zwykliśmy ją sobie wyobrażać.


niedziela, 19 maja 2013

Lecznicze koty

Czytam książkę o historii kota w kulturze, jestem właśnie na rozdziale o leczeniu kotem w średniowieczu.
"Przy problemach z trawieniem dobrze jest uścisnąć dziecko "tłuste, zdrowe, o dobrym usposobieniu", by dostarczyć żołądkowi ciepła, które pozwoli przetworzyć i strawić pokarm. Jeśli w pobliżu nie ma dziecka, można przytulić czarne szczenię lub tłustego kocura."
"Sekstus [Sekstus Placitus] podaje również przepis na maść składającą się w równej części z wysuszonych odchodów kota i gorczycy rozgniecionej w occie - która naniesiona na łysą skórę ma rzekomo leczyć łysienie. Afrykanin Cassius Felix w połowie V w. podaje podobną recepturę, ale z innymi proporcjami (dwie trzecie kocich odchodów na jedną trzecią gorczycy). Precyzuje ponadto, że przed nałożeniem maści na łysą głowę należy zrobić na niej dużo małych nacięć."
A oto przepis z XIII wieku na reumatyzm i problemy ze stawami. Jego autorem jest Piotr Hiszpan, lekarz i filozof, który został papieżem Janem XXI.
"Tak też i maść z kota leczy w ciągu jednego dnia. Robi się ją tak: trzeba wziąć tłustego, wypatroszonego kota, usunąć kości; mocno go ubić i umieścić w brzuchu tłustej gęsi; dodać funt solonego tłuszczu, uncję pieprzu, gorczycy, wilczomlecza, wyciąg z powoju żywicznego, złocienia, ruty, piołunu, czosnku, niedźwiedziego tłuszczu; dwie uncje wosku; wszystko upiec i zachować to, co ścieknie."
Mam do tego tylko jeden komentarz:


Cytaty pochodzą z książki Laurence Bobis "Kot. Historia i legendy". Kraków: Wyd. Avalon 2008.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Ekscentryczne koty z sieci

Dowidziałam się, że w Stanach odbywa się Internet Cat Video Festival - w 2012 był w Minneapolis, w tym roku będzie w Oakland. W Polsce też by sie taki festiwal przydał. Nie znamy przecież jeszcze odpowiedzi na wiele zasadniczych pytań:

1. Dlaczego koty z internetu są najfajniejsze, kiedy jeżdżą na odkurzaczu przy dźwiękach muzyki z "Requiem dla snu", a za odkurzaczem drepcze kaczuszka i przebrany pies?


2. Czy rzeczywiście biblijny topos walki Dawida z Goliatem został zastąpiony przez walkę kota z niedźwiedziem?



A teraz na poważnie kilka słów o artykule "The Cat Pack", z którego dowiedziałam się o festiwalu internetowych filmików o kotach  (tutaj do przeczytania). Opowiada o kilku najsławniejszych kotach z internetu - jest wśród nich Grumpy Cat, Maru czy Colonel Meow.

"SF Bay Guardian". Koty jako temat numeru. Ilustracja: Jen Oaks
Co w nich jest takiego, że stały się sławne? Autorzy twierdzą, że w większości przypadków to jakaś ułomność, która je wyróżnia. Grumpy Cat jest karlicą, Maru ma dziwną fiksację na pudełkach. Max Arthur, którego podlinkowałam powyżej, tylko potwierdza tę tezę: to dość niezwykłe, że nie boi się odkurzacza i że spokojnie znosi ubranko, które na niego założono. Swoją drogą, ciekawa jest to upodobanie internetu do niezwykłości. Zbliża nasz XXI wiek do epoki baroku z jej gabinetami osobliwości.

Reportaż z "San Francisco Bay Guardian" opowiada też o właścicielach kocich celebrytów jako PR-owcach. Każdy z nich ma swoją strategię opowiadania o swoim kocie, zdarzają się też wizerunkowe wpadki - głównie w postaci wykorzystywania zwierząt dla zysku. Porusza też temat festiwalu filmików o kotach jako socjologicznego fenomenu. Pojawia się teza, że wspólne oglądanie filmow o kotach pozwala właścicielom na metaforyczne wyjście z kotem do przestrzeni wspólnej - coś, co właściciele psów robią, po prostu wyprowadzając je na spacer.

Ciekawe - ale dla mnie, kiedy już przestanę się śmiać, najciekawszym wątkiem jest ekscentryczność, przegięcie i dziwaczność kotów z sieci.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Jubilat zły

Dom handlowy Jubilat powstał w latach 60. albo 70. w Ostrowcu Św. przy ówczesnej Alei 1 Maja. Fasadę miał wyłożoną tłuczoną porcelaną. Kiedy świeciło słońce, pobłyskiwała, a kiedy podeszło się bliżej, to w skorupach można było dopatrzeć się wzorków na brzegach talerzy, znaleźć uszko od filiżanki.

Ten ekologiczny materiał powinien być witany z sympatią teraz, kiedy nawet foliówka z Biedronki ma nadruk "Przydam się jeszcze!". A jednak nie jest. W ogóle Jubilat powoli znika, jeszcze kilka lat takiej eksploatacji, a zupełnie spaskudnieje. I zastanawiam się, dlaczego.

Jubilat -- widokówka z PRL vs 2013 r.
Może to jest tak, że reklamowe zasyfienie bierze się z myślenia w kategoriach zysku. "Jest budynek, stoi, więc dlaczego na nim nie zarabiać?". Oczywiście jednocześnie trzeba myśleć o estetyce jako czymś bezwartościowym, nawet dla marketingu miasta.

Albo może jest tak, że w Ostrowcu jest jakiś problem z przyznaniem się, że w Polsce Ludowej bywało fajnie. Ostrowiec był robotniczym miastem, które pod koniec lat 60. i w latach 70. naprawdę bardzo urosło. Dużo się wtedy budowało, więc wiele jest budynków i osiedli z tego okresu co Jubilat. Jednak ta przeszłość popada w niepamięć, nie staje się istotnym składnikiem tożsamości miasta. Przekłada się to też na pojedynczy budynek: ludzie raczej nie lubią Jubilata. Odnowione są za to kościół czy rynek z przedwojennymi kamieniczkami.

A może nie jest to kwestia kapitalizmu ani antykomunizmu, tylko halucynacji negatywnych? Niewidzenie syfu przytrafia się nie tylko właścicielowi starego domu towarowego w Ostrowcu, ale też zarządcom prestiżowych budynków w Warszawie (zdjęcia). Ot, taka banalność brzydoty, która bierze się z -- podobnie jak banalność zła -- bezmyślności.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Śpimy w "pożydowskich" domach i kiedyś zacznie nam to przeszkadzać. "Sekret" Przemysława Wojcieszka

"Sekret" jest o stosunkach polsko-żydowskich w czasie wojny i o polskiej niepamięci o Żydach. Tak samo jak "Pokłosie" i "Z daleka widok jest piękny". Tak samo jak książka "Judenjagd" Jana Grabowskiego (sorry, to nie ten Jan Grabowski od książeczek o psie Pucku), antologia "Zarys krajobrazu", "Jest taki piękny słoneczny dzień". Jak album "Macewy codziennego użytku" czy "Niewinne oko nie istnieje"*.

Mimo to autor "Sekretu" twierdzi, że jest to temat, na który nie ma debaty i który nikogo nie obchodzi.**



Zastanawiam się, o co może mu chodzić. Może nie ma jej w takim sensie, że jedni sądzą swoje, inni swoje i nie ma dialogu? Ja jaram się "Pokłosiem", bo ani jakoś mocno nie utożsamiam się z Polską, ani nie mitologizuję Polaków. Słowem, nie mam problemu z przyjęciem tego, że Polacy zrobili coś takiego jak pomaganie Niemcom w zabijaniu Żydów. Problem mam "tylko" z tym, że milcząc o tym czuję się współwinną -- ukrywanie mordercy jest przestępstwem.

Są jednak tacy, dla których sformułowanie, że "Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali", jest nie do przyjęcia -- niezgodne z ich obrazem siebie, obrazem swojej grupy. Być może mocno się identyfikują z Polską, może mają pozytywny obraz Polaka. 

No i naprawdę w takiej sytuacji trudno mówić o debacie -- po prostu jedni coś przyjmują, drudzy nie. Dla jednych obraz jest przekonujący, dla drugich nie. Tak to niestety jest z historią -- jedyne, co mamy, to archiwalia, które trzeba dopiero zinterpretować, i narracje: o polskim bohaterstwie, o wielokulturowej Polsce, o Polakach pomagających zabijać Żydów.

Jest jedna optymistyczna rzecz: efekt śpiocha. W kontekście nieistniejącej debaty o roli Polaków w Holocauście przywołał go Michał Bilewicz***. Chodzi o to, że nawet w sytuacji, w której dialog jest niemożliwy, możliwa jest zmiana postaw. I tak, choć kilka lat temu zdania na temat Grossa były bardzo spolaryzowane -- prawicowi publicyści pisali, że Gross jest hochsztaplerem, ba! nawet ci nieprawicowi pisali, że Gross nie postępuje zgodnie z prawidłami uprawiania historii -- to buzz wokół jego książek sprawił, że zwiększyła się procentowo ilość Polaków, którzy wiedzą, że mord w Jedwabnem się zdarzył i że stosunki polsko-żydowskie w czasie wojny nie zaczynają się i nie kończą na Polakach, którzy ukrywali Żydów. A przecież wiedza o Jedwabnem przedostała się do mainstreamu właśnie dlatego, że Gross był w debacie czy też niedebacie publicznej oprotestowywany jako hochsztapler, negowany! Po pewnym czasie jednak okazało się, że to były działania przeciwskuteczne -- antrygrossowscy patrioci tylko nagłośnili kwestię i pozwolili Polakom oswoić się z nią.

Więc może i teraz te wszystkie filmy, książki i wystawy będą miały wpływ? I za kilka lat większość Polaków będzie się zgadzała z tym, że było wiele Jedwabnych -- że Polacy zabijający Żydów byli może nie tak systemowym zjawiskiem jak obozy, ale jednak takie zabójstwa nie były incydentem do pominięcia -- i że jest coś dziwnego w tym, że nie pamiętamy o tych Żydach, którzy poginęli. Nawet jeśli teraz ta sprawa -- jak twierdzi Wojcieszek -- nikogo nie obchodzi.


------
* Jednak "Sekret" różni się od wymienionych filmów. Jest mniej eksperymentalny niż "Z daleka widok jest piękny", ale bardziej autorski niż proste i wyraziste "Pokłosie". Temat porusza od innej strony: jego wymowa jest taka, że kwestia odgrzebywania pamięci o Żydach jest sprawą młodych, wykształconych - takich jak bohaterowie filmu, tancerz performer i badaczka pisarka. Starzy nie pamiętają, choć o ostatnich dniach Żydów mają wiele do powiedzenia. Za to młodzi zaczynają mieć problem z tym brakiem pamięci. I będą mieć problem - twierdzi Wojcieszek - bo skąd się dowiedzą, że zbrodnie zostały popełnione, skoro starzy nie chcą mówić?

** Tak twierdził Przemysław Wojcieszek na projekcji filmu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie 24 marca.

*** Michał Bilewicz "Nie tylko o 'Strachu'. Psychologia potocznego rozumienia historii". "Zagłada Żydów. Studia i Materiały" 2008 nr 4.

niedziela, 17 marca 2013

Niewinne spojrzenie na macewy codziennego użytku

A więc są już "Macewy codziennego użytku" Łukasza Baksika - album z fotografiami macew wykorzystywanych jako materiał budowlany. Są tu nagrobki-koła szlifierskie, nagrobki-krawężniki, płyty chodnikowe z macew, macewy użyte do budowy chlewików i kapliczek.


Cały album to coś pomiędzy projektem archiwistycznym a sztuką zaangażowaną. Każde ze znalezisk ma trzy zdjęcia -  Baksik najpierw pokazuje z daleka cały budynek czy całą ulicę, potem robi zbliżenie na kawałek muru, a wreszcie fotografuje detal - przezierające napisy po hebrajsku. To uporządkowanie kojarzy się z podejściem archiwisty. Dzięki tej dyscyplinie zdjęcia Baksika mają rażącą moc, bo naoczność tego, co na fotografii, trudno podważać. 

Zdjęć jest też bardzo dużo, jak na archiwum przystało. Baksik dotarł z aparatem do miejsc, gdzie kamera telewizji regionalnej dociera tylko wtedy, gdy - raz na wiele lat - oddawana jest do użytku nowa asfaltowa droga powiatowa. Ale znalazł macewy też w warszawskich parkach czy na lubelskim osiedlu.

"Mecewy codziennego użytku" kojarzą się z innym projektem - "Niewinne oko nie istnieje" Wojciecha Wilczyka. Wilczyk to facet, który fotografował synagogi - to, do czego dzisiaj służą synagogi - w całej Polsce. Wspominam o tym ze względu na tytuł cyklu. Niewinne oko nie istnieje także w przypadku "Macew codziennego użytku" Baksika - choć jego zdjęcia są zrobione jako niewinne zdjęcia dokumentalne, to jednak w ostatecznej wymowie oskarżają. I to na maksa.

wtorek, 26 lutego 2013

Lo-fi w formie i treści


Chyba powinnam kupić sobie komórkę z dobrym aparatem.

Nie widać dobrze towaru, więc powiem: pani odwrócona tyłem sprzedaje lawendę na mole krety 1 zł, ozdobne kulki, a patrzy w kierunku budki z usługami pogrzebowymi.



Kilka dni temu byłam na wystawie zdjęć Tadeusza Rolkego "Jutro będzie lepiej". Były tam m. in. zdjęcia Warszawy z początku lat 90. Był bazar przy skrzyzowaniu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, sprzedaż z przyczepy kempingowej i inne formy handlu lo-fi w centrum. W sumie tematyka podobna jak tych zdjęć, co wyżej.

Choć handel w centrum Warszawy przyjął dziś inne formy, to właściwie nie nastąpiła estetyczna zmiana. Dzisiaj wcale nie jest lepiej. Może dlatego jakiś chłopak obok mnie powiedział do swojego kolegi: "no i powiedz, komu to przeszkadzało?"

niedziela, 10 lutego 2013

Tylko znowu nie o Żydach

Żydzi to nie jest dobry temat na tekst. Niby wciąż mało o nich wiadomo, ale wszyscy o nich piszą, i to często z tym moralizatorskim zadęciem. Jak ja też zaczynam mówić, to rozmówcy podejrzewają mnie o snobizm, moralizatorstwo albo koniunkturalizm. Tylko że ja ciągle nie wiem, gdzie dokładnie w Ostrowcu było getto.

Biała plama

O Żydach z Ostrowca wiadomo mniej niż o starożytnych Egipcjanach, bo o Egipcjanach zawsze jest kilka lekcji historii w szkole, a później klasówka. Nawet mniej o nich wiadomo niż o waranach z Komodo, którym przynajmniej ktoś na Wikipedii zrobił stronę, a jeden taki waran wystąpił w ostatnim Bondzie.

Ponad 70 lat temu w moim mieście, Ostrowcu Świętokrzyskim, połowę mieszkańców stanowili Żydzi. Ja uświadomiłam sobie to dopiero jako 20-letnia osoba, kiedy zaczęłam zastanawiać się nad tym, gdzie mieszkali i wyszło mi na to, że oni i moi dziadkowie musieli być dosłownie sąsiadami. 70 lat temu wszyscy zginęli, zostali zabici. Ale na siedemdziesięciolecie, w 2012 roku, nie było żadnej uroczystości, i ja też zapomniałam. Właściwie przypomniałam sobie datę wywózki Żydów z Ostrowca do Treblinki – 11 i 12 października 1942 roku – jakiś tydzień po okrągłej rocznicy. Wstyd.

Uderzająca jest ta niepamięć o  rocznicach, ale też brak upamiętnień miejsc związanych z żydowską historią: tu, gdzie stała 70 lat temu synagoga, dziś biegnie dróżka wydeptana między parkiem a osiedlem. Na ostrowieckim rynku, skąd wywieziono kilkanaście tysięcy Żydów, a tysiąc lub dwa w pobliżu zabito, znajduje się pomnik 29 powieszonych Polaków. Tu, gdzie jest zbiorowy grób, rośnie trawa. Nawet żydowski cmentarz został zamieniony na park i, choć wszyscy mówią na niego Kierkut, to na mapie Ostrowca nazywa się Wzgórzem Parkowym.

Zresztą nie znam dobrze tych historii ani nie potrafię wskazać dokładnie miejsc. Nie wiem dokładnie, gdzie stała synagoga. Nie wiem, czy przed wywózką Żydzi stali stłoczeni na rynku, jeśli tak, to ile godzin, czy padał deszcz, czy ktoś tam wtedy umarł na tym rynku, jeśli tak, to ile osób, jedna czy dziesięć. Starcy i dzieci nie byli zabierani do obozu, Niemcy zabijali ich na miejscu. Ale gdzie dokładnie? Nie wiem, czy oni zostali zastrzeleni na ostrowieckim rynku, czy też hitlerowcy zaprowadzili ich na kirkut i tam zastrzelili. No i grób zbiorowy na kirkucie. Zdjęcia powojenne mówią, że on tam był, ale nie wiem, gdzie dokładnie, bo całe zbocze porasta trawa. Czy tam pochowano wszystkich wtedy zabitych, czyli tysiąc albo dwa tysiące osób? A może jego już tam nie ma, bo zabici zostali ekshumowani?

Czy to nie jest właśnie Festung Ostrowiec, świętokrzyska wersja twierdzy, o której pisała Krystyna Janicka w swojej książce „Festung Warschau”? Janicka wskazywała na to, co się stało – co Polacy zrobili – z pustką po Żydach. Otóż Warszawie postawili na niej Muranów, który usiali upamiętnieniami bitew i bitewek AK i wydarzeń z Powstania Warszawskiego – tak, jakby naszymi polskimi dramatami chcieli przykryć żydowską Zagładę. W Ostrowcu jest podobnie: Rynek, z którego wywieziono Żydów w październiku 1942, to miejsce pamięci po egzekucji 29 Polaków, która odbyła się 11 dni wcześniej, 30 września 1942 roku. Jest pomnik, pod pobliskim urzędem miasta chyba jeszcze jedna tablica. Kirkut został zredukowany do ogrodzonego placyku, gdzie poustawiano macewy. Choć jeszcze w 1945 odbywały się pochówki, zamieniono go w park.

Trójkąt bermudzki

Ta niepamięć o Żydach, choć jeszcze niedawno tu byli, jest anomalią. Co się stało z tą wiedzą, wpadła w trójkąt bermudzki? Co się stało z odruchem upamiętniania zmarłych? Do badania nadaje się zarówno ta anomalia (nie)pamięci, jak i dziura w historii, która powstała z jej powodu.

Więc o Żydach w Polsce, o stosunkach polsko-żydowskich piszą historycy, socjolodzy, kulturoznawcy. Piszą i oskarżają – cóż, tego nie da się uniknąć. Mówią o tym, o czym inni nie mówili. Zwykle zaczynają swoje teksty wspomnienia o tym, jakim okropieństwem jest Holocaust i że, pisząc swój naukowy tekst, dosłownie zmagają się z nieprzedstawialnością tego tematu bluźnierczego i nie do opisania.

Holocaust był straszny. Za to po zwyczajnie beznadziejna jest pycha moralna z powodu obcowania z tym tematem. Pisze o tym Iwona Kurz w artykule „Snobizmy. Auschwitz jako przedmiot inspiracji”.

Z powodu tego podejrzenia o snobizm to nie jest dobry temat. Kiedy opowiadam o Żydach znajomym, to oni zachowują się tak, jakbym nagle powiedziała, że Jezus jest moim panem, słucham Dody albo w inny sposób weszłam do nudnego mainstreamu: „ale w ogóle ty lubisz te pomniki? Serio chciałabyś, żeby było jeszcze więcej tych nudnych tablic upamiętniających, których nikt nie czyta? Bez sensu.” Albo „wszyscy ostatnio o tych Żydach gadają. Jak myślisz, skąd to nagłe  zainteresowanie? Ono jest samoczynne czy jakoś zainspirowane?”.

Ja wiem, że wszyscy mówią o Żydach. Nie tylko Centrum Badań nad Zagładą Żydów albo Stefan Zgliczyński piszący „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”, ale też „Gazeta Wyborcza”, a nawet prawica („nie jesteśmy antysemitami, ale…”). Wiem, że to już staje się przewidywalne. Że już wszystko wiadomo. Zresztą ja też nie chcę być nadęta. Wytykać palcem, że ktoś zapomniał o rocznicy likwidacji getta. Sama zapomniałam.

Ale, sorry, wiecie może, gdzie pod trawą na Wzgórzu Parkowym znajduje się ten żydowski grób zbiorowy z 1942? Bo ja nie wiem.