Przede mną pisanie o tym, jak (my, teraz) podchodzimy do PRL-u. Marek Krajewski twierdzi, że w ogóle historia jest dzisiaj skomercjalizowana - w przeszłości szukamy źródła przyjemności a nie, dajmy na to, nauk na przyszłość. Chętnie oglądamy obrazy z ostatniego półwiecza - ale są to tylko fajne obrazki z PRL-u. W najlepszym zaś razie jest to rezerwuar kodów estetycznych, które można - w duchu recyklingu - poddać pastiszowi. Wiadomo: po co wymyślać nowe, skoro wszystko już było?
Teoria jak teoria, w pewnym sensie się nadaje, w pewnym sensie zaś nie. Ale jeśli mówimy o tym pierwszym sensie, to jej fajną ilustracją jest logo Huty im. Lenina w Nowej Hucie.
...mnie zżera. Jutro mam opowiadać o swojej pracy dyplomowej na seminarium. Bronić własnych pomysłów, gdy padną słowa krytyki.
Boję się. Wiem, że słabo mi idzie bronienie się. Lepiej mi wychodzi przyznawanie się do błędów. Może powinnam napisać podanie do dyrekcji, by - uwzględniając specyfikę charakterologiczno-osobowościową - pozwolili mi uzyskać dyplom nie na podstawie obrony pracy magisterskiej, lecz samokrytyki tejże pracy?
Warszawa, 16 sierpnia 1948. Międzynarodowa Konferencja Młodzieży Pracującej.
Niby młodzież socjalistyczna, a jednak to zdjęcie czuć międzywojniem. I Augustem Sanderem. Bardzo je lubię.
Wzięłam je z katalogu wystawy fotografii PAP z Domu Spotkań z Historią "60 lat temu w Warszawie". A pojutrze w DSH będzie pokaz filmu Zagubione uczucia. Pojutrze = 21 V, czwartek, 18:00. Zagubione uczucia to film neorealistyczny jak Mamma Roma Pasoliniego, też o pracującej (i zapracowanej) matce której syn prowadza się z bikiniarzami i schodzi na złą drogę, tylko że rzecz się dzieje w Nowej Hucie.
Trafiłam wczoraj przypadkiem (czyt.: polazłam do Powiększenia w ciemno) na koncert. Miał grać izraelski indie rockowy HaIvrit, a tu znienacka na salę zrobił desant dwudziestoosobowy kolektyw bębniarski z dyrygentem z gwizdkiem policyjnym. Wyobraźcie sobie: dwadzieścioro grzmocących w bębny ludzi, w tym sześć kobiet z ogromnymi błyszczącymi kotłami zawieszonymi na pasach w talii. Wszyscy ubrani dresiarsko punkowo, na czarno-czerwono. Wyglądali groźnie, paramilitarnie, miejsko i plemiennie. Mieli trochę wojskową (bo kolektywną) choreografię.
No naprawdę, dyrygent z gwizdkiem policyjnym! Fuck.
Nazywają się L'ombelico del Mondo. I są z Polski. Zdziwiona jestem, dla mnie byli niesłychanie egzotyczni. No ale ja niespecjalnie wyznaję się na temacie kolektywów perkusyjnych. Z mojego skromnego riserczu aka kwerendy wynika że dużo jest takowych. I że są bardzo popularne - jedna z dokumentacji występu Black Fire Percussion, bandy Murzynów z Brooklynu, ma ponad milion odsłon na YouTubie. Sporo. Zamierzam nadrobić zaległości. Bitwy perkusyjnych koletywów to jest coś.
Btw, tytuł posta to epitafium dla innego polskiego bandu, już historycznego. Bębniarze z Kraju Mołr się zwali, grali w składzie: Asia Bronisławska (teraz znana jako Asi Mina), Wojt3k Kucharczyk (dziś znany jako The Complainer), Jacek Tokarski. Potem zmienili nazwę na Mołr Drammaz. Tworzyli label Mik.musik.!.. Label, który kilka miesięcy temu zakończył działalność. Nie miałam czasu zainteresować się tym, dlaczego label został zamknięty. Szkoda, że nie wiem. Przecież to kawał mojego życia.
Kosieradzki to mój ulubiony fotograf Nowej Huty. A że teraz siedzę nad nowohuckimi fotami, to mi się przypomniał.
Kosieradzki to człowiek, który w latach 60. i 70 robił zdjęcia błota (= syfu) w "pierwszym socjalistycznym mieście w Polsce". Czyli na Hucie.
W latach siedemdziesiątych Polacy żywili przekonanie, że żyją dostatnio, że osiągnęli nowy status materialny. Że wreszcie żyją w kraju cywilizowanym, uprzemysłowionym, zamożnym. To przekonanie było wzmacniane przez zdjęcia symboli skoku cywilizacyjnego: maszyn, samochodów, kombajnów, bibliotek, deptaków i robotników czytających gazety:
Polska w pewnym sensie faktycznie wtedy się ucywilizowała. W innym zaś sensie peerelowski skok cywilizacyjny miał wiele niedoróbek. To właśnie pokazywał Kosieradzki:
Rzecz jasna, to nie jest tak, że Henryk Hermanowicz (autor pierwszej fotografii) był podłym łgarzem, a Kosieradzki pokazywał to, jak naprawdę rzeczy się miały. Kosieradzkiego zdjęcia podomowej codzienności nie powstałyby bez konwencjonalnych sielankowych fotografii, na których świeci słońce, a piękna kobieta i niepiękny, ale za to dobrze ubrany mężczyzna wracają z zakupów z lodówką. Kosieradzki fotografuje w opozycji do nich, polemizuje, dekonstruuje.
Z Kosieradzkim jest trochę tak jak z Markiem Hłaską. Hłasko w 1957 roku zyskał sławę swoim Ósmym dniem tygodnia, bo napisał tam o niewesołej codzienności. I zrobił to w czasach, kiedy panował wzniosło-radosny socreal. Dziś mówi się, że Hłasko pisał w sposób przerysowany, a jego dialogi były tak samo sztuczne jak te z powieści produkcyjnych. Ale ponieważ to była inna konwencja niż dokuczliwa konwencja pogadanki agitacyjnej z powieści socrealistycznej, to odczuwało się ją jako bezpośrednie odwzorowanie rzeczywistości. Jako mówienie o tym, jak rzeczy się mają naprawdę.
Kosieradzkiego uważam za fotografa dekonstrukcjonistę. Ale na szczęście nie znaczy to, że był narzekaczem. Doskonale pokazywał urodę tamtej dziwnej codzienności.