poniedziałek, 22 listopada 2010

Logo McDonalda w krajobrazie Ostrowca

Tydzień temu w moim rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim został otwarty McDonald's. Stoi w starej części miasta, niedaleko podstawówki, do której chodziłam. Wiedziałam, że się buduje, ale w sobotę, kiedy przyjechałam z okazji wyborów, byłam zaskoczona widokiem.

Bo Maka widać jeszcze zanim wjedzie się do miasta: obok piętrowej restauracji zamontowano świecące logo na słupie. Kilkudziesięciometrowym. Kilkadziesiąt metrów to poziom gdzieś tak ósmego piętra, a ponieważ budynek i słup stoją w starej części miasta - nazwijmy ją historycznym centrum - niewiele jest budynków, dorównujących błyszczącemu logo wysokością. Kościół, hotel, kominy starej huty i wieża ciśnień. Teraz gdzieś między wieżą ciśnień a hotelem widać logo McDonalda - wprawdzie nieco niższe, ale i tak bardziej zwracające na siebie uwagę, bo świecące w dzień i w nocy.

Kiludziesięciometrowy słup wystarcza, żeby to cholerne logo było widoczne z każdego punktu miasta. Nocą nad Ostrowcem widać księżyc i logo Maka. W dzień logo świecące wielkomiejskim blaskiem wyróżnia się wśród szarości starej zabudowy.


Wydaje się, że są dwie możliwości odpowiedzi na pytanie, dlaczego korporacji pozwolono na tak monumentalną reklamę.

Pierwsza: nie było żadnej dyskusji na temat estetyki tego słupa, bo ludzie nie mają nic do kilkudziesięciometrowej rury z błyszczącym logo Maka. Ostrowianie z 2010 roku mają inny gust niż ja. Zmęczeni brzydotą miasta, chętnie zasłaniają stare budynki reklamami, tym chętniej, im bardziej reklama wydaje się pochodzić z wielkomiejskiego świata. Chętnie podporządkują swoje miasto kapitalistycznym molochom, bo te kojarzą się z nowoczesnością.

Druga możliwość: nie było żadnej dyskusji na temat monumentalnej reklamy, bo w Ostrowcu - inaczej niż w Warszawie - estetyka miasta nie jest wartością braną pod uwagę w poważnych dyskusjach. Nikt nie zaoponował przeciwko temu, że nowy mocny punkt w krajobrazie wpakował się między cztery wizualne symbole miasta, bo bardziej istotne są nowe miejsca pracy, stworzone w tym budynku. Chodzi o coś w rodzaju piramidy Maslowa: nie myśli się o sensownym kształtowaniu krajobrazu w mieście, w którym brakuje pracy.

Nie wiem. Pewnie trzeba byłoby popytać ludzi, popytać rządzących, żeby znaleźć tę właściwą odpowiedź, być może jeszcze inną.

czwartek, 11 listopada 2010

„Wysportowany człowiek zmaga się z entropią”

- to hasło reklamujące film Normana Leto „Sailor”. Film jest niefabularny i pewnie nie można liczyć na obieg repertuarowy, ale przez najbliższy miesiąc będzie puszczany w warszawskiej galerii Kolonie (do 27 listopada, projekcje o 17:00 i 18:45, wstęp wolny).

Jakoś w tym czasie, kiedy zakładałam blog, zachwycałam się Grupą KOT. W Grupie KOT najbardziej podobało mi się to, że jej twórca Wojciech Bąkowski odgrywa zło albo, mówiąc bardziej zabawnym językiem, odstawia złego. To zło pojawia się w pierwszej osobie w wierszach – zły jest ten cały tak zwany podmiot liryczny. Na przykład w tym tekście:

„mam naganne
wpisane
(…)
a ty masz problem?
masz noce mokre?
masz coś różowe na sobie
pod spodem?
matka dała ci ksywę?
powiedz
uważaj na podwiew
od dołu
przy laskach ci to zrobię
niech się każdy dowie
o piżamie w konie”

Zły był też Bąkowski jako frontman: wyglądał na scenie bardzo groźnie, dyrygował swoimi kolegami z zespołu (żadnego zespołowego współgrania). Jego łysa głowa i czarna koszula wpuszczona w spodnie nie kojarzyły się najlepiej.

Podobną strategię przyjął Norman Leto - jest taki zły. (Teraz więc będę się zachwycała nie Grupą KOT, tylko Normanem Leto.) Film „Sailor”, o którym mówię, jest opisywany jako film o informatyku - socjopacie. Pewnie można by jeszcze dorzucić, że to osoba, która w zbudowanym przez siebie systemie teorii i jej wizualizacji ma interes zgoła nie abstrakcyjny i teoretyczny - ugruntować swoje prywatne poczucie wyższości. Film składa się z czterech wykładów popularnonaukowych, pierwszy z nich nosi tytuł, o ile dobrze zapamiętałam, „Różnice w budowie mózgu geniusza, bystrego człowieka i jebanego kretyna”.

Podobieństwo strategii Wojciecha Bąkowskiego i Normana Leto polega na pokazaniu świata z punktu widzenia człowieka, że tak użyję pop-psychologicznego żargonu, przemocowego. Mówiąc po polsku, z punktu widzenia ewidentnie niesympatycznego skurwysyna (odruchowo odpowiadam wulgarną inwektywą na agresywną postawę). Obaj - Bąkowski i Leto - ustawili też samych siebie niebezpiecznie blisko wykreowanych postaci. Norman Leto nadal bohaterowi filmu swoje imię i dał mu swój zawód; co gorsza, postać w filmie wykonywana jest przez niego samego – artysta dał więc „przemocowemu” cynikowi swoją twarz i ciało.

Okej, nie chcę snuć tu teoretyczno-literackich rozważań nad strategiami autorskimi. Po prostu chciałabym bardzo polecić film "Sailor" Normana Leto.

Chciałabym polecić również:
- wywiad z Leto z "Notesu na 6 Tygodni" 62, tutaj;
- starszy wywiad, ale również przeprowadzony przez Bognę Świątkowską, tutaj;
- film "Buttes Monteaux" - może być próbką tego niezwykłego, freakowego stylu Normana Leto ("Wbrew temu, co mówi się o inteligencji modelek będę ich bronił, bo są ładne").

czwartek, 4 listopada 2010

Z prasy katolickiej

W "Niedzieli" przeczytałam:
"W USA zbadano poziom wiedzy religijnej Amerykanów. Najbardziej zaskakuje wniosek, który jest taki: ateiści i agnostycy wiedzą o religii więcej niż ludzie deklarujący się jako wierzący, i to niezależnie od wyznania. – Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o religii, to pytaj raczej agnostyka lub ateistę, bo jest większa szansa, że uzyskasz prawidłową odpowiedź – podsumował jeden z komentatorów. Protestanci nie wiedzą np., kim był Marcin Luter, a spora część katolików ma poważne braki w rozumieniu liturgii, w której częściej lub rzadziej uczestniczy.

Ten zaskakujący fakt można niby prosto wytłumaczyć. Ludzkie serce jest niespokojne, dopóki nie spocznie w Bogu. To wiadomo od dawna. Ateiści i agnostycy częściej zatem myślą i częściej szukają odpowiedzi na pytanie, które nieustannie przed nimi stoi, i nie da się go odsunąć ani o nim zapomnieć."
Uśmiałam się. To niby-proste-wytłumaczenie większej wiedzy ateistów jest tak marne, że nie wierzę, żeby sam autor w nie wierzył. Ale też mu współczuje - jak się jest księdzem, to zapewne można się załamać po zorientowaniu się, że protestanci na ogół nie wiedzą, kim był Marcin Luter.

*

Pełny tekst artykułu autorstwa ks. Pawła Rozpiątkowskiego tutaj.