poniedziałek, 31 stycznia 2011

Siostry Knyś nie istnieją, ale i tak je lubię

"Kilka dni temu kliknęłam na filmik na You Tube'ie, po którym spodziewałam się okazji do pośmiania się. Nazywał się 'Wulkan seksu w tańcu irlandzkim' i przedstawiał ubraną na różowo tipsiarę, która tańczy na wiejskim podwórzu za domem, w tle widać jakieś rudero-budowy. Filmik oczywiście był amatorski. Ale przed pomyśleniem 'haha, pewnie przedawkowała oglądanie You can dance' powstrzymała mnie jego konstrukcja narracyjna. Za kamerą stoi ktoś - jakaś kobieta - która szydzi z podskakującej tipsiary (okazuje się, że różowa panna ma na imię Klaudia). 'Hahaha, nnno, prawie dobrze, prawie dobrze, rączki przy sobie, obciągnij palce'; 'nie wychodzi ci? Bo się nie starasz!'.

Oczywiście po tym ostatnim tekście już nie było mowy o tym, żebym szydziła z Klaudii. Zamiast tego uznałam ją za kafkowskiego bohatera, osaczonego głosami wywołującymi poczucie winy. To, że Klaudia mimo ciągłej krytyki tańczy i do tego jeszcze wrzuca filmiki na You Tube, uznałam za akt bohaterstwa.

Na fali wzruszenia i utożsamienia się obejrzałam wszystkie filmiki Sióstr Knyś. Okazało się, że oprawcą z 'Wulkanu seksu w tańcu irlandzkim' była Jolka, siostra Klaudii. Że właściwie to obie boją się wyśmiania, są ambitne i dowcipne. Robią filmiki, żeby zaprezentować swoje taneczne i wokalne talenty, ale te filmiki zwykle ulegają rozpadowi po jakimś pół minuty, bo dziewczyny są niesamowicie autoironiczne.

Spodobało mi się też, że dla sióstr Warszawa jest axis mundi, zmitologizowanym centrum świata. Cały czas wspominają o niej - a to, że w Warszawie je wyśmieją, a to, że coś na pewno zostanie w Warszawie docenione. Mają poczucie, że żyją na prowincji swoim bezsensownym życiem, napędza je tylko myśl o tym, że gdzie indziej – w metropolii – życie jest sensowne. Widać to nieźle w filmiku 'Szok w szklarni'.



Oglądając filmiki, tematyzowałam te wszystkie toposy. Metropolia jako ziemia obiecana; dwie siostry – Klaudia i jej zły sobowtór Jolka. Dostrzegałam paralelizmy budowy różnych filmików, na przykład ten autoironiczny rozpad. W ten sposób powoli dochodziłam do nieuchronnego wniosku, że ta łatwość, z którą dostrzegam te wszystkie toposy i paralelizmy, jest podejrzana. Że wyrazistość (może nawet gęstość) filmików sióstr nie świadczy o geniuszu dziewczynek z prowincji, ale o tym, że oglądam fejka.

No i faktycznie, to mistyfikacja. Klaudę gra Matylda Damięcka, a Jolkę - Agata Sasinowska. Byłam wściekła, gdy się zorientowałam. Podobnie, jak wściekli byli ludzie, którzy nabrali się kilka lat temu na Lonelygirl15 – autorkę youtube’owych home videos, które okazały się produkcją autorstwa sztabu scenarzystów, produkcją telewizyjną wyemitowaną na youtube. Mówili: 'You Tube's not for fake stuff! It's for real stuff!' (An Anthropological Introduction to You Tube Michaela Welscha, 38:57). W przypadku Sióstr Knyś sytuacja jest podobna i pewnie to też telewizja stoi za filmikami – w ostatnich 'odcinkach' siostry są już w Warszawie i szukają siedziby TVN, żeby spotkać tam kogoś sławnego, więc pewnie za kilka dni, gdy ich tubowa popularność jeszcze wzrośnie, wkroczą do Dzień Dobry TVN.

Ale właściwie skąd ta złość? Nikt nie lubi być oszukiwany, ale czego dotyczy oszustwo? Statusu ontologicznego dziewczyn sprzed kamerki? Zamiast święcie się oburzać na to, że ktoś złamał pakt o byciu autentycznym na You Tube i użył sygnałów amatorskości (źle nagrany dźwięk, przypadkowe zdarzenia i rzeczy w drugim planie) jako języka filmowego, warto byłoby wyciągnąć morał taki, że może to nie jest aż takie oszustwo. W końcu autentyczność jest zawsze czymś skonstruowanym, a Lonelygirl15 czy Siostryknys są tylko szczególnym przypadkiem tej konstrukcji – szczególnie dopracowanym znaczeniowo, bo stworzonym przez profesjonalistów, a nie nastoletnie amatorki.

Tak działa cała literatura: tworzy postaci fikcyjne, ale prawdziwsze od prawdziwych, obrysowane grubym konturem, wrysowane w toposy i mitologie, wyraziste. Niewątpliwie łatwiej się z nimi utożsamiać, poczuć do nich sympatię, niż do postaci z amatorskich tekstów, z CV albo z rodzinnego zdjęcia. Ale pewnym utrudnieniem jest rama (miejsce lub sposób publikacji), która sygnalizuje, że mamy do czynienia z fikcją, przypomina, że osoba, którą poznajemy – choćby była nawet sympatyczna jak obie siostry Knyś razem wzięte – nie istnieje.

Ukrycie tej ramy, chociaż na moment, jest bezcennym momentem. W kontakcie z naiwnym twórcą można pozwolić sobie na bycie naiwnym odbiorcą: na polubienie bohatera, życzenie mu dobrze i płakanie, gdy mu się nie powodzi. Bezcenna jest też możliwość ponownego, drugiego odczytania, w którym orientujemy się, że mieliśmy do czynienia z mistyfikacją, bo mistyfikacje są pouczające. Ta uczy, że lubimy historie o ambitnych i zdolnych dziewczynkach z prowincji; że poszukiwania autentyczności nie da się tak łatwo wytrzebić; że literatura wciąż próbuje przekroczyć samą siebie i uniknąć fikcji, a przynajmniej my taką literaturę lubimy czytać i takie filmy lubimy oglądać: mam na myśli zarówno reportaże, jak i naukowe, choć przemycające wątki etyczne książki Kępińskiego; reality show, jak i youtubowe mistyfikacje.

Powinnam sprostować tytułowe zdanie. Ponieważ sióstr Knyś nie ma, już nie mogę ich tak po prostu lubić. Teraz raczej doceniam pomysł na wprowadzenie postaci do publicznej świadomości za pomocą serii filmików udających amatorskie; a lubię osoby, które wymyśliły historię o siostrach Knyś. Choć jeszcze nie wiem, kim te osoby są.

Kanał Siostr Knyś: http://www.youtube.com/user/SiostryKnys."



Powyższy tekst opublikowałam tu 11 stycznia; kilka dni później go zdjęłam, ponieważ mój post znajdował się na pierwszej stronie w wyszukiwarce i przez to wpływał mocno na opisywany fenomen. Ludzie linkowali sobie go jako dowód na to, że siostry Knyś są mistyfikacją. Nie taka była moja intencja - chciałam go życzliwie opisać, a nie zniszczyć opisując. Dlatego skasowałam.

Wrzucam tekst z powrotem, bo wygląda na to, że mój tekst już niczego nie psuje: googiel już wie skądinąd, że to mistyfikacja. Wikipedia głosi, że Siostry Knyś to "internetowy serial na portalu Youtube". Ale to przecież znów tylko domysł; tak naprawdę wciąż wiadomo tyle samo. Wiadomo, że to mistyfikacja, ale nie wiadomo, kto i po co to robi: w celach komercyjnych? badawczych? artystycznych?

środa, 19 stycznia 2011

Rafał Karcz, malarz: stopklatki i fotki z życia subkultur

Twórczość Rafała Karcza znalazłam w Internecie: jego dwieście obrazów w wysokiej rozdzielczości „wisi” na Flickrze, artykuły o nim są zebrane na jego domowej stronie, na jego twórczość można też trafić na portalach aukcyjnych ze sztuką.

Rafał Karcz mieszka i maluje w Krakowie, a właściwie pod Krakowem, w Bronowicach. „Siedzę sobie tam i koresponduję ze światem. Środowisko krakowskie mnie olewa i, mówiąc krótko, ja je też”, mówi w jednym z wywiadów. Obustronne ignorowanie się bynajmniej nie oznacza marginalizacji Karcza, który dużo maluje i dużo wystawia – w samych tylko latach 2009 i 2010 miał szesnaście wystaw indywidualnych i zbiorowych. Bronowice Karcza są raczej zlokalizowane w Internecie niż pod Krakowem.

To czyni z Karcza artystę bardzo nowoczesnego (a technicznie rzecz biorąc ponowoczesnego), choć takiej kwalifikacji nie sugeruje dziedzina sztuki, którą uprawia: Karcz tworzy akwarele (dokładnie, są to obrazy tworzone techniką mieszaną), jest członkiem Stowarzyszenia Pastelistów Polskich i amerykańskich, słowem, operuje tradycyjnymi narzędziami. Ale ważniejsze i ciekawsze dla mnie jest to, że tematy do swoich obrazów Karcz znajduje zazwyczaj w sieci: maluje ze stopklatek filmików z You Tube, z fotek zespołów i ich fanów. Tworzone przez niego obrazy mają więc w sobie ślad Internetu i funkcjonujących w nim fotografii: te nowe media uobecniają się w tematyce, kompozycji i sposobie przetworzenia fotki czy stopklatki na obraz malarski.

W wielu ze swoich prac Karcz odtwarza cyfrowe zabrudzenia, piksele z filmików niskiej rozdzielczości, niedoskonałości wydruku komputerowego.

(źródło: Flickr)

Technicznie osiąga to, łącząc sitodruk z akwarelą. Ważniejsze jednak jest znaczenie tego gestu: podkreśla on cyfrowe zapośredniczenie między „analogowym” doświadczeniem – doświadczeniem koncertu, clubbingu, afterparty, bycia świadkiem stłuczki samochodowej czy zamieszek ulicznych – a analogowym obrazem malarskim. Ten ostatni jest zresztą potem sfotografowany i wrzucony na Flickr, więc trafia z powrotem do sieci, w cyfrową rzeczywistość.

Karcz rezygnuje z przekornych, szokujących estetyk, którymi posługiwały się portretowane przez niego subkultury: jedynie do nich nawiązuje, stosując je w złagodzonej postaci. Obrazy Karcza pełne są malarskich chropowatości. Są tu zgrzyty kolorów, jest artykułowanie cyfrowych niedoskonałości, które można rozumieć jako analogiczne względem twórczych wykorzystań amplifikacji i przetworzenia dźwięku: mikrofonów, megafonów, przesterów czy sprzężeń rockowych gitar.

Artysta maluje ludzi w tłumie (serie Revolt, U-Bahn) i wielkomiejskie, industrialne pejzaże. Najczęściej jednak oddaje w swoich obrazach styl życia alternatywnych kultur: hippisowskiej, punkowej, hip-hopowej. Interesuje go ich dekadencja: moment, gdy rewolucyjne ideały zostają już zarzucone, a same ruchy, wchłonięte przez „system”, są już tylko alternatywnym stylem życia, jednym z wielu.

Portretuje on subkultury jak botanik-ilustrator, tworzący ilustrowany atlas roślin: zbiera okazy i przerysowuje je, by pokazać je jako egzemplarze gatunków lifestyle’owych: impreza, koncert, sposoby słuchania muzyki, sposoby tańczenia, afterparty, branie narkotyków, włóczenie się bez celu.

(źrodło: Flickr)

Concert, Faces, Bronx Fest, Hip hop – w tytułach obrazów Karcza pojawiają się nazwy bardzo ogólne, gatunkowe. I zespoły, i ludzie w tłumie na obrazach są anonimowi, przedstawieni bez nazw własnych, odarci z zapisanych w wyglądzie osobniczych informacji, takich jak nazwa zespołu czy marki ciuchów klubowicza; są sprowadzeni do reprezentantów gatunków. Być może dzięki temu wizualnemu uogólnieniu obrazy Karcza nie mają siły werdyktu, lecz raczej pokazują piękno tego dziwnego świata.

Artysta zdaje sprawę z klęski antysystemowych utopii, którymi były kultury alternatywne, portretując je jako obszary pochłonięte zabawą; maluje je też w sposób nieco populistyczny, bo akwarelami, które są bliskie mieszczańskiemu gustowi. Ale nie ocenia. I słusznie, bo te utopie nie mogły nie ponieść klęski. Jak dowodzą autorzy książki o kontrkulturze Bunt na sprzedaż. Dlaczego kultury nie da się zagłuszyć (Joseph Heath, Andrew Potter. Tłum. Hanna Jankowska. Warszawa: Muza 201o, seria Spectrum), jeśli „system”, z którym walczyły subkultury, jest systemem kultury, to zwyczajnie nie ma od niego ucieczki. Nie można żyć poza nim. To dlatego subkulturowe alternatywy – zwykle uważające wyznaczane przez siebie drogi jako te, którymi można uciec od konsumpcjonizmu – niezmiennie kończyły jako dostarczyciele znaków firmowych dla antykonsumpcyjnych towarów, które doskonale się sprzedają. Historia popularności postpunkowego grunge’u w latach 90. (na czele z Nirvaną) jest doskonałym przykładem tego mechanizmu.

Wracając jeszcze do tematu mediów: tematy, które podejmuje Karcz, są tematami fotograficznymi, ich ujęcia również zaczerpnięte są z tego medium. Co nie dziwi, jeśli pamiętamy, że artysta przemalowuje stopklatki z You Tube'a, które – nawet jako składnik filmowej sekwencji ruchomych obrazów – muszą zachowywać estetykę fotografii. Karcz przenosi do szlachetniejszego medium tematy popularne, podejmowane przez fotografię dokumentalną, a nie malarstwo: gestykulację hip-hopowców, gesty muzyków punkowego zespołu; twarze: zmęczone podczas afterparty, zasłuchane podczas koncertu; zamieszki uliczne. Maluje ponowoczesne – zapośredniczone medialnie, choć pozornie tradycyjne, bo akwarelowe – scenki rodzajowe z życia metropolii.

(źródło: Flickr)