W szabas jedliśmy czulent. Po szabasowej kolacji matka i ojciec zostawali w domu i odpoczywali. A my, dzieci, szliśmy spacerować albo się bawić.
Jak byliśmy starsi, spacerowaliśmy. Główną spacerową ulicą była Aleja 3 Maja. W szabasowy wieczór spacerowało tam mnóstwo chłopców i dziewcząt. Przy tej głównej ulicy mieliśmy piękny park. W parku siadaliśmy i odpoczywaliśmy... W końcu późnym wieczorem wracaliśmy do domu.A zatem Aleja zaludniała się spacerowiczami nie tylko w niedzielę po mszy, ale też w piątek, po szabasowej kolacji, a obyczajowy rytm żydowskich rodzin przekładał się na życie całego miasta, i to w sposób bardzo widoczny. Zresztą to nic dziwnego – przy Alei połowę mieszkańców stanowili Żydzi.
Na zdjęciu: spacer po Alei, już być może w sobotę, najwyraźniej połączony z pstrykaniem fotek. Spacerujący po Alei w szabas mały Berek-Berel mógł być w wieku starszego chłopca na drugim planie. Źródło: Ostrowiec: a monument on the ruins of an annihilated Jewish community. Wyd. Society of Ostrovtser Jews. Tel Aviv 1971. S. 26
Jest jeszcze jeden polsko-żydowski aspekt Alei: kasztany nad Kamienną zasadził Żyd. Tak, mówię o tych samych kasztanach, które od 2012 r. są pomnikiem przyrody. 23 kwietnia 1917 roku pierwsza powojenna (no, prawie powojenna) Rada Miejska uchwaliła zasadzenie drzew na całej długości Alei 3 Maja. Wykonanie uchwały – informację czerpię z książki Żydzi ostrowieccy – „powierzono 3-osobowej grupie z Ludwikiem Wacholderem”.
Dziś raczej mówi się o tym, że kasztany sadzili harcerze. Brzmi swojsko, nie wnika się w ich narodowość, choć wśród nich mogła być młodzież zarówno żydowska, jak i polska. O tym, który sadzeniem zarządzał, pamiętamy zdecydowanie słabiej – pewnie dlatego, że „Wacholder” brzmi mniej swojsko niż „harcerze”.
Tak, właściwie o Ludwiku Wacholderze niewiele wiadomo ponad to, że w 1917 miał 36 lat, z zawodu był dentystą, a w radzie należał do sekcji szkolnej i sanitarnej. Był ważnym bezpartyjnym działaczem przez kilka dobrych lat. Jego nazwisko pojawia się w Komitecie Bezpieczeństwa Publicznego, powołanego ze strachu przed zamieszkami (a może pogromem?) przy okazji rozpadu Austro-Węgier, a potem w instytucjach charytatywnych, rozdzielających pieniądze przysyłane ze Stanów przez ostrowieckich emigrantów. Pewnie zrobił dla ostrowczan – no dobrze, dla ostrowiaków – nie mniej niż Rosłoński, Głogowski, Wardyński czy Radwan. A jednak swojej ulicy się nie doczekał.
Dlaczego w Ostrowcu nie pamiętamy o Żydach współtworzących to miasto, choć przecież byli ostrowiakami? Dlaczego nie tylko uważaliśmy, ale nadal uważamy Wacholdera i innych żydowskich ostrowczan za obcych? Dlaczego zakładamy, że pamiętanie o nich to nie nasza sprawa?
Wiem, że tok myślenia jest tu taki: po co mamy pamiętać Wacholdera? Niech Żydzi sobie go pamiętają. Tylko tych niewielu Żydów, którzy przeżyli i mogliby go pamiętać, są w Kanadzie, może w Stanach, może w Szwecji... A póki co to my tracimy, bo znamy zmanipulowaną wersję przeszłości miasta, z której Żydzi zostali wycięci, wygumkowani, wyfotoszopowani, wyrzuceni, zlikwidowani. Tracimy też na tym etycznie. Bo czy nie jest tak, że kiedy gumkujemy żydowskie nazwiska w historii Ostrowca, kiedy ignorujemy całą zgładzoną społeczność, to symbolicznie powtarzamy likwidację, której dokonali Niemcy?
* * *
* Blum, Berel Wywiad 466. Visual History Archive. USC Shoah Foundation. http://sfi.usc.edu. Dostęp: 7 XII 2014 r. Tłumaczenie moje.
Dziekuję Maćkowi Biedce i Wojtkowi Mazanowi za wskazanie tropu żydowskich kasztanów w Alei. Dziękuję też Justynie Ładzie za pomoc w identyfikacji wieku kasztanów.