środa, 24 marca 2010

Ostatni hołd dla brzydactwa

Pierwszy artykuł (ten), który czytałam o mocno hajpowanej instalacji Nicolasa Grospierre'a "Szklana pułapka" w budynku CIECh-u, zaczynał się od słów:
"Już burzą to szkaradziejstwo?! - pyta z niedowierzaniem taksówkarz, który wiezie nas na Powązkowską 46/50".
Tak, też miałam ochotę dojechać tam taksówką. To jeszcze Żoliborz, a więc mój rewir, ale nawet ja mam poczucie, że budynek CIECh-u stoi in the middle of nowhere. Nie ma dobrego połączenia z Centrum ani nawet z resztą Żoliborza. A jak już się dojedzie, to widać z jednej strony składy i magazyny (tutaj są squat Elba i klub CDQ), z drugiej w oddaleniu widać jakby ścianę lasu (to stare drzewa rosnące na Powązkach), z trzeciej - rzecz w mieście niespotykana - widać siną linię horyzontu.

I w środku tego dzikiego Żoliborza Przemysłowego stoi widoczny z daleka budynek CIECh-u, nazwany przez taksówkarza szkaradziejstwem.

Dokładniej, jest to modernistyczne szkaradziejstwo. A jeszcze dokładniej, szkaradziejstwo ze schyłkowej, manierystycznej fazy socmodernizmu. Widać w czasie projektowania tego budynku - w latach 70. - prostota prostopadłościennego bloku z wielkiej płyty była już passe.

Forma budynku CIECh-u wyrasta z modernizmu, ale treść już nie: modernistyczne szklane domy (a potem bloki mieszkalne) wzięły się z marzenia, by zapewnić dobre warunki bytowe ludziom żyjącym poniżej minimum. Tymczasem budynek CIECh-u był siedzibą jednej z PRL-owskiej central handlu zagranicznego. Czyli pałacem.

Może dlatego forma bydynku CIECh-u jest modernistyczna manierystycznie: przestylizowana, skomplikowana. Dziwaczne jest przestawienie piramidy do góry nogami, zaskakujące jest to, że marmury sąsiadują z azbestem. Kiedy dzisiaj ogląda się ten budynek, logika nim rządząca wydaje się szalona, właściwie zupełnie niezrozumiała...

Może właśnie dlatego ten budynek dłużej powstawał niż był użytkowany. I może dlatego zostanie niedługo zburzony. Otwarcie parteru dla zwiedzających na dziesięć dni jest ostatnim hołdem dla budynku. Sama akcja podoba mi się - podobne rzeczy, upamiętnienia wyburzanych modernistycznych budynków, robi Cyprien Galliard, o którym pisałam w listopadzie (tu). I to jedyna rzecz, którą Grospierre'owi mam do zarzucenia: jego instalacja nie jest w żaden sposób oryginalna, nie wnosi do dyskursu nic nowego. Ani jako akcja pożegnalna budynku, ani jako dzieło na doskonale znany temat klęski modernistycznego projektu.

Ale fajnie jest tam pójść i pobłąkać się po opustoszałych marmurowych salach.

***

Kiedy: 21-31 III 2010, codziennie 14-17 (w soboty i niedziele do 18),
gdzie: Warszawa, Powązkowska46/50,
wstęp: wolny,

sobota, 20 marca 2010

Etnolog naucza

Powoli staję się coraz mniej buntownicza. Bez dyskusji - a często bez refleksji - poddaję się coraz liczniejszym mieszczańskim normom. Ale ostatnio przypomniałam sobie nadrzędne przykazanie: nigdy nie uznawaj systemu wartości swojej warstwy społecznej, swojego społeczeństwa, swojego kręgu kulturowego za absolutny wzór tego, jak żyć.

O potrzebie relatywizmu przypomniała mi książka "Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy" Tomasza Rakowskiego i dwa artykuły o niej - komentarz Adama Leszczyńskiego i wywiad z Rakowskim. Książka jest o górnikach z biedaszybów i ludziach z biednych świętokrzyskich wsi, autor książki to adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, a oto co mówi w "Wyborczej" w wywiadzie "Gorączka złomu":
"Aleksandra Klich: Twierdzi pan, że wbrew temu, co się powszechnie sądzi, ci ludzie - biedni, bezrobotni, zdegradowani - wcale nie są bierni?

Tomasz Rakowski: - Przeciwnie, oni działają. Mimo początkowej bezradności spróbowali pojąć świat na nowo i odnaleźć się w nim.

Patrzymy na kulturę ubóstwa wyłącznie przez pryzmat bierności i zasiłków. Biedę jako stan bierności piętnują media, politycy. I z perspektywy funkcjonalnej nauki społecznej, zgodnie z którą społeczeństwo ma działać jak dobrze naoliwiony mechanizm, jest to pewnie słuszne.

Jednak takie sądy nie tylko stygmatyzują tych ludzi, ale też nie pozwalają dostrzec, jak wiele się z nimi działo przez ostatnie lata.

Gdy nasza perspektywa się zmieni, mamy szansę dostrzec bardzo racjonalne i mające swoje uzasadnienie kulturowe sposoby radzenia sobie z trudną sytuacją.

Zobaczymy, że ci ludzie wykorzystywali wszystkie swoje możliwości i umiejętności. Jak można było żyć ze złomu, szukali złomu, jak z węgla, schodzili pod ziemię, budowali biedaszyby, jak z ziół i jagód, zbierali je na polach i lasach.

Ciężko pracowali, by odbudować swoją wartość, wszyscy ci łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Dlatego przetrwali.

Nic dziwnego, że gdy nagle otwiera się granica i pojawiają się możliwości pracy w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, na zmywaku czy przy zbieraniu truskawek, łowcy i zbieracze przenoszą się tam właśnie. To przecież z miejsc najbardziej dotkniętych bezrobociem potransformacyjnym po otwarciu granic Unii emigrowały tysiące ludzi. W ten sposób ich przyczajona aktywność, koncentrowana dotychczas na alternatywnych formach zajęć, na zarobkowaniu w gospodarce nieformalnej, stała się widoczna."
Wyniki badań Rakowskiego są opowieścią moralną. Jaki jest morał tej opowieści? Leszczyński pisze, że taki: "praca jest tylko rodzajem społecznej gry i górnicy z biedaszybów grają w nią z nie mniejszym zaangażowaniem i wysiłkiem niż pracownicy korporacji". Ja zaś uważam, że morał jest taki: nie wolno zapominać, że ludzie wybierający alternatywne metody radzenia sobie w życiu nie są głupsi ani gorsi, a tylko sięgają po takie narzędzia, jakie są im dostępne. Nie warto żywić przekonania, że posiadło się wiedzę o tym, jak należy żyć; w to wierzą tylko głupcy.

Ten bunt to jednak dobra rzecz. Bo bez dwóch zdań buntownicze są badania Tomasza Rakowskiego - badania stawiające tezę w pewnym sensie antynaukową, bo ignorujące ekonomię i wspomniane funkcjonalne nauki społeczne.

środa, 10 marca 2010

Niwea!

26 lutego wyszła debiutancka płyta KOTopodobnego zespołu NIWEA, nosi tytuł "01". KOTopodobnego, bo i w Kocie, i w Niwei główną postacią jest Wojciech Bąkowski. Znacie Kota? Nie? W takim razie to wideo da wam wyobrażenie. Jeśli znacie, to i tak je obejrzcie, bo filmik jest fajnie zrobiony.



Niwea jest bardziej popowa, z profesjonalnymi podkładami autorstwa Dawida Szczęsnego (nagrywał m. in. dla Mille Plateaux). Podkłady Szczęsnego zlikwidowały barierę odbiorczą, którą wytwarzał KOT dziwacznością wykonania. Kot w podkładach miał brudne sample ze starych kaset, które puszczali Piotr Bosacki i Przemysław Sanecki z dwukasetowych magnetofonów wiszących im na szyjach. W NIWEI nie ma już audioperformance'u, jest za to muzyka z prawdziwego zdarzenia albo - jak kto woli - muzyka konwencjonalna, nadająca się do puszczania w radiu.

Pozostała jednak ta sama wrażliwość Wojciecha Bąkowskiego, wrażliwość za którą wygrał Spojrzenia 2009, którego jury pisało w uzasadnieniu werdyktu: "Wojciech Bąkowski posiada nadzwyczajną zdolność do łączenia wizualnych obrazów o głębokim psychologicznym wglądzie z poetyckimi elementami", a jego sztuka "to nie jest sztuka emocjonalna, lecz sztuka o emocjach".

Cytuję ten werdykt, bo trafia do mnie rozpoznanie Bąkowskiego jako artysty potrafiącego mówić o uczuciach i to w sposób autentyczny, daleki od kiczu i pretensjonalności. Jako lider Grupy KOT Bąkowski potrafił naśladować agresywny język blokowisk, potrafił jednocześnie odgrywać postać faszysty i wcielać się w, sorry za domorosłą psychologię, ofiarę agresji. Rzecz w tym, że kiedy jest się kotem prześladowanym w wojsku (albo na podwórku, albo w domu), to sposobem obrony bywa wejście w rolę agresora, czarnej owcy czy, jak w powyższej piosence, złego syna dla matki.
przestań jeść starczy
bo przeżuwasz
i ci rzęzi w uszach
wtedy co mówię
natychmiast wypluj
pokaż buzię
zrób aaa
no
drewno tępe jesteś
(Grupa KOT: Szczękościsk)
W Niwei aż tak ciężkich tematów nie ma, obrazy z dzieciństwa przybierają raczej kształt niepokojących metafor.
gryzą, duszą swetry
idę
jeden krok
jeden rok
gruby
i jeszcze kumpli karmię
mam takie kule tłuste
dzieci matka Wojtek
niosę
puszczam kupę
(Niwea: Wielkie Wuesbe Srebrne)
W Niwei Bąkowski używa bardziej poetyckiego języka. Taki język wzbudza mniej kontrowersji niż agresywne teksty Grupy Kot, ale nie traci głębokości psychologicznego wglądu, za który Bąkowskiego nagrodziło jury Spojrzeń 2009. Słowem, Niwea to wysokogatunkowa muzyka emo.

Niwea nie tylko nadaje się do puszczania w radiu, ale nawet ma "oficjalny videoclip".



A płytę można kupić albo odsłuchać w streamie na myspace.com/niwea. Albo kupić.

sobota, 20 lutego 2010

Protest przeciwko zimie?

Pamiętacie Pomponiadę? Protest przeciwko zimie, zorganizowany późnym latem przez Rafała Betlejewskiego? Betlej zachęcał do udziału słowami: - nie możemy poddać się białemu terrorowi, musimy podjąć walkę! I: - żeby nie było, jak nastaną mrozy, że nic z tym nie zrobiłeś!


Teraz, po kilku tygodniach trwania uciążliwej, śnieżnej zimy, zaczynam rozumieć Pomponiadę. I wcale nie chodzi o to, że przypomniałam sobie upierdliwość zimy. Rzecz w tym, że - odkąd leży śnieg - ludzie wciąż narzekają i szukają winnego. Tak, jakby faktycznie protestowanie przeciwko zimie miało sens.

Narzeka Jarosław Osowski, dziennikarz "Gazety Stołecznej", na blogu "Autobus czerwony". Kiedy temperatura oscylowała wokół minus 20 stopni, Osowski za mróz w tramwajach winił tępych współpasażerów. "Jeszcze żeby tak współtowarzysze naszej pasażerskiej niedoli mieli mniej pozamarzane zwoje mózgowe i nauczyli się wsiadać i wysiadać razem tymi samymi drzwiami", pisał.

Narzeka też Agnieszka Kowalska (blog "Zrób to w Warszawie"). Za to, że śnieg niesprzątnięty, obwinia władze miasta. Podobnie jak Osowski, podaje pod wątpliwość inteligencję tych, których wini za śnieg: "Rzeczywiście, już 90 milionów [miasto wydało na odśnieżanie - mp]. I gdzie tu logika? Na co idzie ta kasa? Na paliwo do solarek? Aż tyle?!"

Kamaaan. Jest zima. Spadło dużo śniegu. Teraz to wszystko cieknie. To nie jest niczyja wina. A protest przeciwko zimie niewiele zmieni. Ja wiem, szukanie winnego i narzekanie na zimę to taki psychologiczny mechanizm obronny: wolimy widzieć rzeczy dziejące się wokół jako spowodowane naszą siłą sprawczą. Ciężko znieść myśl, że na coś nie mamy wpływu, że jesteśmy bezsilni. Do tego - do potrzeby zmieniania świata wokół, gdy coś w nim jest nie tak jak trzeba, do postawy obywatelskiej, z której wyrasta zjawisko protestu społecznego - nawiązywał Betlej w haśle "żeby nie było, jak nastaną mrozy, że nic z tym nie zrobiłeś". Nawiązywał parodiując, bo przecież ta postawa nie jest adekwatna. Co możemy zrobić z mrozami, śniegami i roztopami? Chyba tylko przetrwać je z chłopskim spokojem.

czwartek, 11 lutego 2010

Sztuka czasem się przydaje...

... czyli "Birdcalls" Louise Lawler

Jest taki utwór - "Birdcalls" Louise Lawler (tutaj do ściągnięcia za darmo). Fajny, lubię dziwne gębowe odgłosy. Pochodzi z 1972 roku; w tamtych czasach - tak wynika z anegdoty opowiadanej przez Lawler* - na nowojorskich ulicach nie było jeszcze tak bezpiecznie jak teraz. Jedną z metod obrony, gdy wracało się samotnie w nocy, było udawanie wariatki. Tak przynajmniej robiła Lawler, jej koleżanki też. Stąd wzięło się "Birdcalls" - artystka nocami na nowojorskich ulicach trenowała wydawanie z siebie dziwnych odgłosów.

Po pierwsze, myślę, że w Nowym Jorku musiało naprawdę nie być faszystów. W Warszawie wariaci, kloszardzi i inni outsiderzy znajdują się raczej w sytuacji zagrożenia - zawsze mogą natknąć się na karka, który ma chęć pobawić się w zbawiciela i wyrzucić z autobusu źródło smrodu albo absurdalnej gadaniny. No, ale jestem jak najdalsza od narzekania na Warszawę - w odróżnieniu od Louise Lawler nie muszę dla bezpieczeństwa kwiczeć, gdy wracam w nocy do domu.

Po drugie, jest taki stereotyp: muzykę kochają wrażliwcy skłonni do duchowo-intelektualnych uniesień. A prawda jest taka, że muzyki - i gatunkowej, i awangardowej - ludzie w pierwszym rzędzie używają. Jako tła pochłaniającego hałasy, jako środka energetyzującego. Muzyka to coś utylitarnego, a nie uwznioślającego. Kiedyś czytałam o tym, że ludzie chętnie słuchają muzyki klasycznej przy pracy, bo kompletnie jej nie rozumieją. Dzięki temu funkcjonuje ona jako przyjemna ściana dźwięku. Z przykładu użycia "Birdcalls" przez jej autorkę wynika, że ludzie używaliby awangardowej muzyki - o ile tylko potrafiliby ją znaleźć - do odstraszania wrogów. Ja zamierzam "Birdcalls" użyć jako broni. Bójcie się, wrogowie.

Dla porządku dodam, że w wizgach Lawler da się rozpoznać znane nazwiska ze świata sztuki współczesnej. Acconci, Andre, Artschwager, Baldessari, Barry, Beuys, Buren, Chia, Clemente, Cucchi, Gilbert & George... Sami mężczyźni. Utwór ma więc feministyczne przesłanie. Tylko jakie? Że kobieta artystka może pretendować do roli wariatki, a facet artysta do roli celebryty? Sama nie wiem.

---
*Tę anegdotę cytuje Kenneth Goldsmith w audycji Avant-Garde All the Time, w której usłyszałam ten utwór i ktorą polecam.

środa, 3 lutego 2010

Niewidzialne w Zachęcie na wystawie "Polonia..."

Nie miałam ostatnio szczęścia do wystaw.

„Wszystkie stworzenia duże i małe” przerosły moją zdolność myślenia abstrakcyjnego i ostatecznie skupiłam się na jednym wideo z koteczkiem chłepczącym mleko (był naprawdę słodki).

(Peter Fischli, David Wiess: Buesi/ Kitten. Stąd.)

"Szeroki krąg", czyli trójwymiarowe fotografie Wojtka Wieteski w Fotoplastikonie Warszawskim jakoś mnie nie porwały (choć sama stuletnia machina do oglądania stereoskopowych obrazów wymiata).

(Fot. Michał Sadowski. Stąd.)

„Hades?” (zdjęcia Tomasza Tomaszewskiego na chodniku przed Domem Polonii i w jego hallu) uznałam za przyprawianie Ślązakom gęby dobrych dzikusów.

(Fot. Tomasz Tomaszewski. Stąd. Więcej można obejrzeć na stronie Tomszewskiego.)

Ale w niedzielę poszłam na "Polonię i inne opowieści" Allana Sekuli do Zachęty i to był szczęśliwy wybór.

Sekula to amerykański fotograf, ale też historyk, krytyk i teoretyk fotografii. Oprócz zdjęć, drukowanych lub wyświetlanych, na wystawie jest też jeden film i trochę odautorskich tekstów. Słowem, rzecz jest do ogarnięcia, skrojona na miarę człowieka. Fajnie.

Chociaż wystawa znajduje się w galerii sztuki, nie jest wystawą "fotografii artystycznej". Część zdjęć Sekuli to reporterskie fotografie - fotografie ubóstwa i dotkniętych nim, używając terminu Baumana, ludzi-odpadów: gdańskich stoczniowców, greckich marynarzy, chicagowskich strajkujących robotników.

Fotografia społeczna? Tak, ale Allan Sekula zdaje sobie sprawę z pułapki takiej fotografii – niby jest zaangażowana, ale jeśli przekłada się na coś w rzeczywistości społecznej, to głównie na dobre samopoczucie odbiorców. O tym jest druga z „Czterech lekcji fotografii dla drobnomieszczaństwa” ("Four Lessons on Photography for the Petit-Burgeoisie").

(Cóż. W lepszej jakości tę tablicę można zobaczyć w Zachęcie na żywo jeszcze przez cztery tygodnie. :P)

Sekula robi zdjęcia tego, co wymazane z widzialności, ukryte - gdy tak się spojrzy na jego zdjęcia, jest ciekawiej niż wówczas, gdy zobaczy się w nich tylko alterglobalistyczne obrazy. I tak, na przykład oprócz niewidzialnych ludzi-odpadów Sekula fotografował Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadu w Kiejkutach.
"To miejsce to czarna dziura informacji wizualnej - mówi Sekula w wywiadzie udzielonym Kindze Kenig dla "Gazety Wyborczej". - Nigdzie nie mogłem znaleźć zdjęć tajnych więzień CIA, więc robienie tych zdjęć było wyzwaniem. Nawet jeśli zdjęcie nic nie pokazuje i jest raczej sielankowe. Dobre miejsce na ryby. Ale myśl, że gdzieś tam jest pokój, który wygląda tak samo jak pokój w Bangkoku, tak by torturowany nie miał pojęcia, gdzie się znajduje...".
(Allan Sekula, z cyklu Polonia. Stąd.)

W jednej z prac Sekula próbuje nauczyć nas widzenia tego, jak fotografia znaczy (a nie co przedstawia): praca „Rozważania o tryptyku” ("Meditations on A Triptych") to nie tylko trzy fotografie - rodzinne, pamiątkowe, takie, jakie przywykliśmy oglądać jednym rzutem oka - w jednej ramie, ale też tekst, stół i krzesło, żeby siąść naprzeciwko tych trzech pozornie nieciekawych zdjęć i przeczytać dwadzieścia kilka stron o nich, patrząc na nie uważnie. To moja ulubiona rzecz na tej wystawie.

A skąd Polonia w tytule wystawy? Sekula ma polskie korzenie, cykl "Polonia" zrobił na potrzeby wystawy w Zachęcie. W tym cyklu demaskuje stereotypy, wskazuje na mit Polski, rekonstruuje Polskę wyobrażoną - Polonię - i stereotyp Polaka. Słowem, jeszcze raz na zdjęciach pokazuje to, co ukryte.

Zdjęcia Sekuli zupełnie, ale to zupełnie nie są artystyczne, za to mocno intelektualistyczne. Polecam wszystkim - co oczywiste - fotografującym i - co mniej oczywiste - miłośnikom kulturoznawczych rozkmin, bywalcom bibliotek i studentom wstępnych kursów antropologii obrazu.

niedziela, 24 stycznia 2010

Legenda o bibliotece

Budynek Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie na Powiślu niedawno obchodził 10-lecie funkcjonowania; z tej okazji od tygodnia biblioteka jest otwarta do piątej nad ranem. Respekt za to, BUW naprawdę jest inny niż wszystkie biblioteki. No właśnie: w tradycyjnej bibliotece "sygnatury powinny być niemożliwe do przeczytania, a prawie cały personel powinien być dotknięty ułomnościami fizycznymi", jak dowcipnie pisze Umberto Eco. BUW jest inny, więc ma też inną mitologię: sex and drugs, buwing i filmy pornograficzne.

Seksu między regałami w BUW-ie oczywiście nikt nigdy nie widział, ale i tak wszyscy trochę wierzą, że miał miejsce. To chyba zasługa studentki germanistyki Rafy, która w 2004 czy 2005 roku napisała opowiadanie na konkurs literacki ogłoszony przez BUW. W tym opowiadaniu padło zdanie:
Dla mnie [BUW] to miejsce odreagowania i kochania. Dosłownie. Spotykam się ze swoim chłopakiem na którymś z poziomów, najlepszy jest poziom drugi, i dajemy sobie miłość w tej świątyni wiedzy. Do tego trzeba znaleźć na te kilka minut spokojny zakątek między regałami. Ostatnio kochałam się mając ze swej lewej strony dzieła Marie von Ebner – Eschenbach, a z prawej kilka tomów Roberta Musila.
To zdanie rozpętało burzę. 12 stycznia 2005 w "Gazecie Stołecznej" można było przeczytać: "Picie piwa, głośna muzyka, a nawet seks - to wszystko działo się w Bibliotece Uniwersyteckiej. Koniec z tym! - uznały władze BUW-u. Nowym rygorystycznym regulaminem zaczęły walkę o moralność". Tylko jeden Jerzy Pilch w felietonie Miłość zmysłowa w bibliotece dowodził, że seks z opowiadania był efektowną fikcją literacką.

Wracając do studentki germanistyki Rafy, której wyznanie – jak pisze „Gazeta Stołeczna” – przepełniło czarę goryczy bibliotekarzy BUW i spowodowało radykalizację regulaminu, to sądzę, iż nie tyle jest to świadectwo zwycięstwa nieprzystojnego obyczaju, co zwycięstwo literatury. Dobrze napisana historia Rafy jest najpewniej niestety fikcją (apokryfem, falsyfikatem, fałszywką), najpewniej nie przez studentkę, a przez studenta napisaną. W każdym razie tylko facet, i to młody, może z beztroską wyznać, iżby dać sobie miłość, potrzeba „kilka minut".

Nie wiem jak was, mnie Pilch przekonał.

Wątek seksu nie zniknął z mitologii BUW-u. W 2008 roku Jarosław Kaczyński w wywiadzie opowiedział, że widział, jak studenci siedzący wieczorami w BUW-ie na swoich laptopach oglądają filmy pornograficzne. Później przepraszał studentów, ale tylko tych pilnych. A ja myślę, że jeśli ktoś oglądał w BUW-ie pornosy, to musiał być doktorantem filmoznawstwa, specjalizującym się w historii filmu pornograficznego. Gdyby chciał oglądać pornosy, to zostałby w domu. No, chyba że chciał kogoś zszokować.

Kolega bywający w BUW-ie wyjawił mi kiedyś, jak działa jego taktyka nauki: idziesz do BUW z laptopem i siadasz obok ładnej dziewczyny, która się intensywnie uczy. Siedząc obok niej, będziesz się wstydził wchodzić co chwilę na Facebooka i w ten sposób może skończysz wreszcie tę cholerną pracę licencjacką. Słowem, mój kolega nie chodzi do BUW na podryw, tylko po zewnętrzną kontrolę, jaką jest obecność innych ludzi. Którzy mogą chcieć zapuścić ci żurawia w ekran komputera, tak jak to zrobił Kaczyński.

Jest jeszcze coś. Według potocznego (i prezydenckiego) wyobrażenia ludzie przychodzą do BUW-u obijać się i lansować - tak przynajmniej wynika z tych dwóch przykładów. Zamiast siedzieć nad książką peregrynują, obczajają i pozwalają się obczajać. Mniej więcej na tym polega legendarny buwing.

Trwająca akcja BUW dla sów i nocnych marków podoba mi się. Sesji nie mam, ale lubię siedzieć w BUW, poszłam więc na nockę. Poszłam podekscytowana, że będzie karnawał i że oj, będzie się działo, i że sex and drugs. Potraktowałam nockę w BUW jak świętojańską noc z legendy o kwiecie paproci. Myślałam, że o północy zobaczę wreszcie to mityczne BUW-owe rozpasanie. Nic z tego. Stwierdzam więc, że rację miał Pilch: seks w BUW-ie należy włożyć między bajki. Ja bym za mit uznała też buwing. Ludzie w BUW się uczą. Ale mit buwingu jest ważny, bo pomaga się uczyć. Słodsze jest niewdzięczne zakuwanie, kiedy postronni zazdroszczą lekkiej, przyjemnej codzienności buwingu. Podobnie jak łatwiej uwierzyć w sens swojej pracy, gdy uczy się siedząc w samoobsługowej bibliotece z open space'em, a nie na skrzypiącym krześle w czytelni, w której unosi się zapach stęchlizny.