niedziela, 19 lipca 2009

Trudna sprawa

Folke Koebberling i Martin Kaltwasser to niemieccy artyści którzy, zaproszeni przez Centrum Sztuki Współczesnej, przez trzy miesiące pracowali w Warszawie. I tak, w parku przy Zamku Ujazdowskim Kaltwasser skonstruował platformy z desek znalezionych na śmietniku, a Koebberling zbudowała szklarnie ze starych okien. Obiekty te składają się na projekt The Eldorado Summer resort (for passive and active laziness), a obszerny wywiad z Kaltwasserem przeprowadzony przez Kubę Szredera można przeczytać w Notesie na 6 Tygodni nr 54.



(Zdjęcia - stąd i stąd).

Tematy obecne w tym projekcie - minimalizowanie ilości odpadów, recyklowanie już istniejących, rewitalizacja i kultywowanie przestrzeni publicznej, która ma odzyskać status miejsca przeznaczonego do spędzania czasu wolnego, alternatywnego wobec miejsc konsumpcji - to tematy typowe dla Koebberling i Kaltwassera.

Obiektem życzliwego zainteresowania artystów są również nieformalne struktury społeczne - takie, które umożliwiają wymianę rzeczy i usług bez pośrednictwa pieniędzy. To wszystko plus utopia komuny pojawia się w projekcie z Wysing Art Centre obok Cambridge. Tam, wraz z grupą niewykwalifikowanych (system ekspercki to wszak forma nierówności społecznej) wolontariuszy Koebberling i Kaltwasser wybudowali dwupiętrowy budynek tak, jak buduje się szałas - bez kupowania surowców, bez inżynierskich ekspertyz. W ten sposób, mówiąc językiem Marksa, przezwyciężona została alienacja pracy:

Uczestniczenie w podejmowaniu decyzji otwiera zupełnie nową przestrzeń identyfikacji. Jeśli przyłożyć to do budowania wielkich budynków, czy w ogóle całych miast, taki model zakłada zupełnie inny model obywatelstwa, przynależności do miasta i demokratycznej świadomości. (Notes, s. 62)

Przecież nie sposób wierzyć, że można wybudować z materiałów znalezionych na śmietniku całe miasta! Czuć tutaj utopijne przekonanie, że przykre elementy rzeczywistości - takie jak śmieci, pieniądze i nierówność społeczna - są do wyeliminowania. A przecież nie są. Mityczna communitas bez grzechu pierworodnego, śmietnisk i pieniędzy...? Utopie są pociągające, ale groźne. Z tego zagrożenia - czego nie ogarniam - Kaltwasser nic sobie nie robi, skoro w nazwie warszawskiego projektu umieszcza słowo "Eldorado", nazwę legendarnej krainy szczęścia, a we wprowadzeniu do książki "Futuryzm miast przemysłowych. 100 lat Wolfsburga i Nowej Huty" pisze o projekcie stworzenia nowej utopistyki oraz o potrzebie radykalnych i rewolucyjnych gestów.

Jest jeszcze coś. Kaltwasser i Koebberling z entuzjazmem podchodzą do struktur samoorganizacji mieszkańców metropolii Trzeciego Świata (patrz wywiad s. 59-62 albo projekt "Learning from..."). Mieszkańcy slumsów występują tutaj w roli dobrych dzikusów, dzięki którym Zachód może przypomnieć sobie zapomniane pierwotne sposoby organizacji bardziej zakorzenione w Dobru.

"One man's trash is another man's treasure" ("śmieć dla jednego jest skarbem dla drugiego") - tak podobno brzmi ulubione hasło Kaltwassera i Koebberling - przedstawia samoorganizację i ekstensywny recykling jako sielankę ze skarbem w tle. Jestem przekonana, że osoba utrzymująca się ze zbierania puszek ma o wiele mniej romantyczną wizję praktyk recyklingowych.

Pewnie stąd mój sceptycyzm wobec utopii recyklingowej: wszak prawie-prawie pamiętam, jak - podczas biedy u schyłku Polski Ludowej - wirtuozeria w robieniu czegoś z niczego (czy można tłumaczyć to jako DIY - Do It Yourself?) była egzystencjalną koniecznością.

niedziela, 5 lipca 2009

Pokarało mnie...

...za to, że w tytule poprzedniej notki użyłam sobie słowa „abjekt” udając, że jak ktoś nie używa go równie często jak, dajmy na to, wyrażenia „ser żółty”, to już jego problem, i niech sobie wyczyta z kontekstu albo google search, co to tak właściwie znaczy.

Teraz potrzebuję laptopa, a żeby dokonać wyboru, zmuszona jestem ogarnąć żargon komputerowców, kompletnie dla mnie niezrozumiały.

Nikt nie powinien robić takich rzeczy drugiemu człowiekowi. Przepraszam za ten "abjekt".

środa, 1 lipca 2009

Abjekt muzyczny

W Zachęcie już od dłuższego czasu wisi wystawa "Inwazja dźwięku. Muzyka i sztuki wizualne". Zanim ją obejrzałam sądziłam, że będzie się odnosić do inwazyjnego potencjału dźwięku (wzrok można odwrócić, uszu nie). Tymczasem chodzi chyba tylko o ironiczne odniesienie do przekonania, że integracja sztuk jest ich zanieczyszczeniem. Słabo.

A inwazyjność to fajny temat. Inwazja to wkroczenie czego my nie chcemy do siebie dopuścić, a to się wdziera i narusza. Smród, hałas, nieprzyjemny widok. Jako reakcja pojawia się strach i jego bardziej skomplikowana pochodna, wstręt. Sprawa wstrętu jest dobrze rozpoznana przez humanistykę, obecna w obowiązkowych kursach uniwersyteckich (abjekt, pozakategorialność, monstrualność, zmaza, brzydota i tak dalej).

Temat to nie tylko imho fajny, ale też obiektywnie mocno eksplorowany w sztuce, która pokazuje nam różne straszne i obrzydliwe rzeczy od tak dawna, żeśmy do tego chyba wszyscy przywykli.

Potworny permanentny hałas, użycie dźwięków o niebezpiecznych częstotliwościach, poszatkowane wrzaski i inne muzyczne abjekty - to ważna część festiwalu muzyki współczesnej i sound artu Musika Genera (odbywała się w ten weekend w Teatrze Dramatycznym, Muzeum Sztuki Nowoczesnej i w Powiększeniu). Musiko-generowe hałasy bywały poprzedzone uspokajającym wstępem: "proszę państwa, momentami będzie bardzo głośno, ale artysta zapewnia, że nikomu nic się nie stanie", ale generalnie sztuka tam prezentowana nie należała do takiej, która szanowałaby poczucie bezpieczeństwa odbiorcy.

Mój faworyt to Robin Fox i jego laserowo-dźwiękowy spektakl, który nikomu ze znajomych się nie podobał. Nic dziwnego, bo nie było w tym nic do podobania: siedzieliśmy w zadymionej sali Teatru Dramatycznego, otoczeni laptopowym hałasem oraz wiązkami zielonkawego (brrr!) laseru, tworzącego przestrzenne figury i błyskającego po oczach. Wyobraźcie sobie, że jesteście wewnątrz tego, co na tym filmiku:



Ten laser był zsynchronizowany z muzyką, czyli wizualizował fizyczne parametry dźwięku. Gdyby tylko o to chodziło, lasery obchodziłyby mnie równie mało co wygląd partytury - również innego wizualnego zapisu. Ale ten okropny laser świecący po oczach - wiecie, że niedawno kilkanaście osób po masowej imprezie w Rosji trafiło do szpitala z odklejonymi laserem siatkówkami? ja wiedziałam i bałam się - ten okropny laser w języku wizualności mówił o inwazyjności dźwięków. Wizualizacja tej właściwości dźwięku - to już rzecz godna zainteresowania. Choć rozumiem, że zainteresowanie może zostać poważnie nadwątlone przez myśl o tym, że ktoś do ciebie strzela.

Takie rzeczy jak te z Musiki Genery są alternatywą, umieszczoną w niszy, bardzo daleko od mainstreamu podziemnego nurtu muzyki. W sztuce więcej wolno, więc to już chyba raczej sztuka niż muzyka. Problem w tym, że sztuka dźwięku jest równie daleko od mainstreamu sztuki jak od muzyki alternatywnej.

O tym, że ludzie chwytają Marka Rothkę a nie łapią Stockhausena, rozmawiał Piotr Kowalczyk z Anną Zaradny, kuratorką Musiki Genery (zajrzyjcie do Notesu na 6 Tygodni Nr 52, tam całość). Sztuka dźwiękowa czy muzyka artystyczna - powiedziała Anna Zaradny - to jedyna dziedzina sztuki współczesnej, która jest tak zepchnięta na margines życia artystycznego. Do tego, by dźwięk dokonał postulowanej w Zachęcie inwazji na sztuki wizualne, jeszcze długa droga...