Ja: Popatrz, tutaj jest Zbigniew Libera! J.: Kto to? Ojciec tego Libery?
Faktycznie - jak się przyjrzy temu, co hajpuję - to wygląda to tak, jakby Michał Libera był ważniejszy od Zbigniewa Libery.
Oczywiście tak nie jest (niezależnie od tego, co sądzi na ten temat J.). A Zbigniew Libera jest ojcem, ale polskiej sztuki krytycznej lat dziewięćdziesiątych.
Znany jest z prac krytykujących konsumpcjonizm i ujawniających opresyjność wychowania.
Zbigniew Libera "Ciotka Kena", 1994, źródło: raster.art.pl
W historii polskiej sztuki zapisał się głównie jako ten, który swoimi pracami wprowadził do debaty publicznej dziś oczywisty temat pamięci o Zagładzie.
Zbigniew Libera "Christus ist Mein Leben" 1990, źródło: raster.art.pl
Zbigniew Libera "Lego. Obóz koncentracyjny" 1996, źródło: csw.art.pl
Przyznaję: mam słabość do outsiderów, do rozmaitych waitsów i celine'ów. Więc i w biografii Libery ujmuje mnie to, jak to się stało, że został artystą:
"Byłem kłopotliwym nastolatkiem - opowiadał pięć lat temu w "Dużym Formacie". Psychologowie poradzili mamie, że powinienem studiować jakiś kierunek artystyczny. No i chciałem uniknąć wojska. Studiowałem krótko, bo zaraz mnie zamknęli. W więzieniu odbyły się moje prawdziwe studia. Można powiedzieć, że jestem samoukiem."
Zapytany o to, jak trafił do więzienia, odpowiedział:
"Uważam, że tak czy inaczej z moim charakterem bym tam trafił."
Cóż - psychologowie i mama pewnie mieli wielką satysfakcję, gdy ich kłopotliwy nastolatek tak dobrze wykorzystał przekorę i buntowniczość, że ukształtował nimi polską sztukę krytyczną, dla której "obrażanie uczuć większości, przekreślanie aktualnych świętości i nicowanie dominujących symboli było równie ważne, a może i ważniejsze od walki o liberalne i obywatelskie cnoty, otwartość i empatię, tolerancję dla odmienności, o których pisali obrońcy sztuki krytycznej" (Adam Mazur, Przewodnik po wystawie "Schizma. Polska sztuka lat dziewięćdziesiątych").
Zbigniew Libera na wernisażu wystawy Antyciała, CSW, 1995. Fot. Mariusz Michalski & Barbara Wójcik. Źródło: csw.art.pl, do obejrzenia także na wystawie "Schizma. Polska sztuka lat dziewięćdziesiątych".
A to wszystko piszę dlatego, że wystawę retrospektywną Zbigniewa Libery można oglądać od jutra do 6 lutego 2010 w Zachęcie.
Wczoraj zakończył się festiwal The Song Is You. Dla mnie to kopalnia wskazówek, co można wpisać w wyszukiwarkę, żeby trafić na lewoskrętną muzykę popularną. Chcecie spróbować sami? Justin Bond, Ghédalia Tazartes, Red, Ergo Phizmiz, Momus, Tonio Marinescu, Our Lady J, Arturas Bumšteinas.
TSIY to bardzo barwna zbieranina geniuszy: była tam i "jedna z bardziej tajemniczych postaci muzyki eksperymentalnej rozwijanej poza jakimikolwiek nurtami", i blues korzenny acz Waitsem podszyty, i trans-genderowy nowojorski boheme śpiewający kabaretowe songi głosem a'la Diamanda Galas, i pół-pirat, pół-Charlie odgrywający swój ekscentryczny teatrzyk przy wtórze podkładów z i-Poda.
Tak właściwie nie powinnam pisać o barwnej zbieraninie ani nawet o barwnej kakofonii geniuszy, tylko o bezbłędnej kuratorskiej kompozycji. Zeszłorocznej, pierwszej edycji TSIY nie odebrałam w taki sposób: niektórzy artyści wydawali mi się tam nie na miejscu, ich twórczość - nie na temat. W tym roku miałam wrażenie, że dobór jest bardzo spójny. Mimo całej różnorodności, ci wszyscy kompozytorzy, turntabliści, mistycy i kabaretowi wokaliści chyba się dobrze rozumieli, bo - co za głupie słowo - kolaborowali.
Kiedy swoje połamane bluesy grali Red i Tonio Marinescu, w drzwiach stał starszy pan w kapeluszu - Ghédalia Tazartes - i z podziwem kręcił głową. Kiedy sam wyszedł na scenę, powiedział: "będę miał trudne zadanie, bo ci dwaj przede mną byli naprawdę dobrzy". Ale, choć to co robił było naprawdę odmienne od tego, co robili "ci dwaj przed nim", do ostatniego numeru zaprosił Reda.
Z Ergo Phizmizem (zapowiadanym w programie) na scenę weszli Macio Moretti i Piotr Zabrodzki. Ponieważ Phizmiz to człowiek orkiestra, dla postawnego Morettiego i dla fortepianu Zabrodzkiego ledwo starczyło miejsca. Na koniec sobotniego wieczoru improwizowali nie tylko - jak to zapowiadała ulotka - Ergo Phizmiz z Justinem Bondem. Zagrali z nimi też Red, Tonio Marinescu i Our Lady J. Wierzcie, to naprawdę dziwne zestawienie.
Albo spróbujcie sobie ten twórczy ferment wyobrazić. To Justin Bond i Our Lady J:
Już tylko do najbliższej niedzieli potrwa wystawa "Warszawa w Budowie" w Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy Pańskiej 3.
No dobra, sorry. Wszyscy o niej wiemy, nie na darmo "Wyborcza" ma nad całą imprezą patronat medialny.
Rzecz w tym, że są tam prace Cypriena Gaillarda. Dokładniej, dwa wielkie zdjęcia i jeden półgodzinny film, "Desnansky Raion", ze świetną muzyką. Na zachętę fragment filmu. Czy już wspominałam, że ze świetną muzyką? Opisałabym ją jako skryżowanie Pixies i Philipa Glassa, ale sprawdźcie sami:
Gaillarda interesują ruiny, entropia i klęska modernistycznego projektu. I - jak w nazwie Einstuerzende Neubauten - walące się nowoczesne budowle. Jak mówi Gaillard, w ciągu ostatnich 5 lat widział blisko trzydzieści wyburzeń komunalnych bloków z wielkiej płyty.
Na schyłek epoki blokowisk patrzy jak na jesień średniowiecza. Wynajduje miejsca takie jak tytułowy Desnansky Raion, wyludnione monumentalne osiedle na przedmieściach Kijowa. Gaillard porównuje Desniansky Raion ze Stonhenge, a mnie to miejsce kojarzy się z lovecraftowskimi Górami Szaleństwa: śladem żyjącej "przed eonami" przepotężnej siły, której motywy działania albo są niezrozumiałe, albo złe, mówiąc językiem Howarda P. Lovecrafta, "plugawe" i "nie do opisania".
Jeszcze słowo o muzyce do "Desnianskiego Raionu": autorem jest Koudlam. Fajną muzykę robi: trochę w tym post-rocka, trochę cold wave'u. Przedwczoraj grał koncert w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej (a Gaillard pokazywał filmy). Chudy, w ray-banach i kraciastej koszuli, schowany pod stolikiem wrzeszczał w mikrofon, sprawiał wrażenie nietrzeźwego, coś sobie zepsuł w dźwięku, słowem: ekspresja i entropia.
Polecam:
"Desniansky Raion", 30-minutowy film Gaillarda z muzyką Koudlama w Muzeum Sztuki Nowoczesnej; wstęp do MSN jest wolny;
wyprodukowany przez Tate Gallery film o "Desnianskym Raionie", Cyprienie Gaillardzie i Koudlamie,
"W klatce czasu" ("Time Warp") to program na Discovery HD, który równie dobrze mógłby nosić tę samą nazwę, co cały kanał. Jego atrakcyjność zasadza się bowiem na czymś, co leży gdzieś między słowami "odkrycie" i "wysoka jakość obrazu".
Prowadzący "W klatce czasu" używają szybkostrzelnej, naprawdę szybkostrzelnej kamery, żeby poddać analizie ruch. Rejestruje ona nawet 325 000 klatek na sekundę (kamera filmowa - 24 na sekundę). Dzięki niej Jeff Lieberman i Matt Kearney mogą w zwolnionym tempie pokazać telewidzom, co robi język psa pijącego wodę albo jak podczas walki po mięśniach rozchodzą się fale.
Fale? Ano właśnie. "W klatce czasu" jest fajnym serialem, bo wizualizuje to co istnieje, ale jest niewidzialne. Na oficjalnej stronie serialu nazwano to pokazaniem "cudów naszego świata w formie, jaką nasze oczy będą w stanie przyswoić". Technika fotograficzna zostaje użyta do tego, by pokazać niewidoczne prawdy - takie jak ta, że ciało ludzkie jest złożone głównie z wody i że czasem, o zgrozo, chlupocze.
Zaskakujące, jak bardzo nic się nie zmieniło w naszych sposobach dochodzenia prawdy o świecie. 132 lata temu (w Polsce trwały wtedy represje po powstaniu styczniowym) Muybridge zdołał zrobić zdjęcia migawkowe analizujące ruch konia w galopie. Eadward James Muybridge miał na swoim koncie wiele dokonań fotograficzno-naukowych, ale w historii fotografii zapisał się jako człowiek który dowiódł, że galopujący koń na krótko traci kontakt z podłożem i tym samym utarł nosa malarzom - okazało się, że ani jeden nie namalował konia w galopie poprawnie.
W 1877 roku te fototypie były prawdziwym discovery HD - odkryciem dokonanym za pomocą wysokiej rozdzielczości (czy raczej szybkostrzelnego aparatu). W czasach Muybridge'a zdjęcia, wykonywane jeszcze na szklanej płytce pokrytej substancją światłoczułą, wymagały długiego, minimum dziesięciosekundowego naświetlania. Osiągnięty przez niego czas, jedna tysięczna sekundy, robił wrażenie.
Dziś robi wrażenie 20 000 klatek na sekundę. Ale prawda jest taka, że - choć różnica ilościowa między 24 a 20 000 na sekundę jest oszałamiająca - nie przekłada się ona na zmianę jakościową. Wciąż to, co widzimy, to zamrożenie ruchu, jego plasterki. I efekty działania fotograficznego wynikającego z wiary, że - jeśli rozdzielczość będzie wystarczająco duża, a czas naświetlania wystarczająco krótki - foto-reprezentacja rzeczywistości będzie lepsza od samej rzeczywistości. Ale nie będzie - sam Jeff Lieberman mówi (tutaj), że ich kamera jest za wolna, by sfilmować rozprzestrzenianie się rysy po szklanej szybie.
Mimo tych zastrzeżeń problemy kryzysu reprezentacji wydają mi się jakieś odległe, a pytanie o to, co dzieje się między klatką 18 000 a 18 001 czepialskie. Bo naprawdę fajne są te odkrycia dokonywane dzięki HD. Zresztą co ja będę gadać - slow-motion film z chlupoczącą twarzą zobaczycie tutaj.
***
Upadate:
No dobra, nastąpiła pewna zmiana w mentalności przez to 130 lat. Muybridge fotografował swoich modeli nago:
co pozwoliło współcześnie stworzyć filmik "Muybridge Bottoms":
Natomiast Lieberman, choć też chce pokazać, co się dzieje z ciałem podczas ruchu, w odcinku z bokserami śmie poprosić właściciela chlupoczącej twarzy jedynie o lekkie obciągnięcie spodenek spod pępka na kości biodrowe. Jesteśmy bardziej purytańscy niż nasi przodkowie z drugiej połowy XIX wieku. Zaskakujące, prawda?