W czwartek poszłam na koncert Otto von Schiracha i Zu do Hydrozagadki.
Koncert miał się zacząć o 21:00 lub 21:30. Że o 21, podawała strona internetowa. Że o 21:30, ulotka. Widać i tak nikt nie przywiązywał do tego zbyt dużego znaczenia, bo zaczął się po 22.
Pierwszy artysta grał 50 minut, a potem była tyle samo trwająca przerwa. W czasie przerwy w klubie leciała muzyka z płyt; część ludzi została w środku, część wyszła na zewnątrz, przed budynek - palić papierosy, stać w grupkach i gadać, siedzieć na krawężnikach.
Więc stoimy na zewnątrz, licząc na to, że jak koncert z powrotem się zacznie, to usłyszymy. I rzeczywiście: koło 23:30 słychać głośniejsze dźwięki free-jazzowego saksofonu – znak, że zespół zaczyna grać. No więc wchodzimy. Wszyscy kierują się pod scenę, bo na takim koncercie trzeba być pod sceną, to taka sama reguła savoir-vivre’owa jak reguły stroju w operze. Jedni pod tą sceną tańczą, inni tylko się gibają, jeszcze inni tylko lekko kiwają głową, ale wszyscy stoją. Siedzenia znajdują się z tyłu i pod ścianami, a tam nic nie widać, gorzej słychać. Niestanie pod sceną oznacza więc mniej intensywne uczestnictwo, a co za tym idzie lekceważenie muzyki. A skoro olewasz muzykę, to po co przyszedłeś na koncert? Pokazać się? Na klubowych koncertach olewanie muzyki nie jest w dobrym tonie.
Więc stoimy. Czekamy, bo dźwięki saksofonu były fałszywym alarmem: artyści tylko zaczęli się stroić i uzgadniać z dźwiękowcami nagłośnienie swoich instrumentów (jest zagadką, dlaczego nie robili tego przez ostatnie 40 minut, kiedy staliśmy na zewnątrz). Nastroiwszy się, schodzą ze sceny. Co za podłość. Ale nie opłaca się już rozchodzić, więc czekamy na stojąco. Na szczęście za 10 minut artyści z zespołu Zu wracają i koncert się zaczyna. Jest 23:50.
Od 21:00, kiedy koncert miał się zacząć, minęło 2 godziny 50 minut. Przez ten czas artyści występowali tylko przez 50 minut. Całe wydarzenie, do końca ostatniego z dwu koncertów, trwało jakieś 3 godziny 30 minut i składało się w 60% z czekania.
Spóźnienia i ciągłe stanie – to najbardziej przeszkadzało mi na tym koncercie. Z całą siłą spostrzegłam te irytujące, a nieodłączne elementy koncertu w klubie, bo po raz pierwszy od dość dawna byłam na klubowym koncercie.
Jeśli ktoś z czytelników nie bywa na koncertach w klubach, to powtarzam: koncerty w klubach zawsze zaczynają się ze spóźnieniem i najczęściej się na nich stoi. I pierwszą, i drugą uciążliwą cechę wiązałabym z punkową, kontrkulturową postawą, każącą ignorować taki mieszczański przesąd jak punktualność czy takie burżuazyjne wygody jak siedzenie.
Stanie na koncertach ma także inne znaczenie, głębsze niż proste przeciwstawienie się zastanym mieszczańskim formom i normom. Siedzenie w filharmonii miało wyłączać ciało i ułatwiać intelektualny i emocjonalny odbiór muzyki. Muzyka była przecież uważana za najczystszą ze sztuk: niematerialna, mogła sobie rościć prawo do absolutności. Muzyka, grana w klubach, kontestuje takie podejście. Wywodzi się ona z rocka i bluesa i – podobnie jak one – dowartościowuje cielesne uczestnictwo, cielesny odbiór muzyki. Z tym ostatnim wiąże się też głośność muzyki w klubach – zawsze taka, żeby dźwięk ogłuszał, wprawiał w drgania żołądek i poruszał nogawkami spodni.
Tego wszystkiego – sensu stania, spóźniania się, zbyt dużej głośności – tylko się domyślam. Bo stały się one powielaną bezmyślnie tradycją, wcale już nie kontestatorską, bo jak tradycja może być kontestatorska? W każdym razie w tym przypadku z całą pewnością jest tylko głupia i penerska.
Jeśli mogłabym wybierać, do których uświęconych tradycją zwyczajów mam się stosować, to wolałabym bezmyślnie trzymać się savoir-vivre’owych zasad niż bezmyślnie trzymać się ich łamania. Zgoda, punktualność nie jest ani przyjemna, ani fajna. Jest sztywniacka. Trochę tak, jak stanie w kolejce. Ale bez takich reguł, tak jak bez zegarków, życie byłoby cięższe i jeszcze bardziej stresujące. Wkurza mnie więc ignorowanie zasady punktualności na koncertach w klubach. Punktualność nie jest cool, ale jeszcze mniej cool jest czekanie godzinami na koncert!
Aha. Zu i Otto von Schirach robią naprawdę świetną muzykę. Poszłam na ten koncert, bo wiedziałam, że warto znieść to całe klubowe penerstwo dla samego Ottona. Domyślałam się, że dla Zu też, choć ich nie widziałam wcześniej na żywo. Otto jest naprawdę wyjątkowy w tym, jak łączy break core i metal; wyjątkowa jest też porcja złego smaku i parodii kultury popularnej, jaką von Schirach serwuje. Warte każdego czekania jest zobaczenie go, jak tańczy swój niesamowity taniec, inspirowany scenicznymi performance’ami gwiazd pop, ale daleki od ich aluzyjnego prężenia biustu i torsów.
Nie ma w sieci filmów ani zdjęć, które dobrze by oddawały taniec Ottona von Schiracha, ale posłuchajcie muzyki: „Tea Bagging The Dead”, „La Sangre Del Dedo Intelecto” albo „Dance Like a Hoe”.
Koncert miał się zacząć o 21:00 lub 21:30. Że o 21, podawała strona internetowa. Że o 21:30, ulotka. Widać i tak nikt nie przywiązywał do tego zbyt dużego znaczenia, bo zaczął się po 22.
Pierwszy artysta grał 50 minut, a potem była tyle samo trwająca przerwa. W czasie przerwy w klubie leciała muzyka z płyt; część ludzi została w środku, część wyszła na zewnątrz, przed budynek - palić papierosy, stać w grupkach i gadać, siedzieć na krawężnikach.
Więc stoimy na zewnątrz, licząc na to, że jak koncert z powrotem się zacznie, to usłyszymy. I rzeczywiście: koło 23:30 słychać głośniejsze dźwięki free-jazzowego saksofonu – znak, że zespół zaczyna grać. No więc wchodzimy. Wszyscy kierują się pod scenę, bo na takim koncercie trzeba być pod sceną, to taka sama reguła savoir-vivre’owa jak reguły stroju w operze. Jedni pod tą sceną tańczą, inni tylko się gibają, jeszcze inni tylko lekko kiwają głową, ale wszyscy stoją. Siedzenia znajdują się z tyłu i pod ścianami, a tam nic nie widać, gorzej słychać. Niestanie pod sceną oznacza więc mniej intensywne uczestnictwo, a co za tym idzie lekceważenie muzyki. A skoro olewasz muzykę, to po co przyszedłeś na koncert? Pokazać się? Na klubowych koncertach olewanie muzyki nie jest w dobrym tonie.
Więc stoimy. Czekamy, bo dźwięki saksofonu były fałszywym alarmem: artyści tylko zaczęli się stroić i uzgadniać z dźwiękowcami nagłośnienie swoich instrumentów (jest zagadką, dlaczego nie robili tego przez ostatnie 40 minut, kiedy staliśmy na zewnątrz). Nastroiwszy się, schodzą ze sceny. Co za podłość. Ale nie opłaca się już rozchodzić, więc czekamy na stojąco. Na szczęście za 10 minut artyści z zespołu Zu wracają i koncert się zaczyna. Jest 23:50.
Od 21:00, kiedy koncert miał się zacząć, minęło 2 godziny 50 minut. Przez ten czas artyści występowali tylko przez 50 minut. Całe wydarzenie, do końca ostatniego z dwu koncertów, trwało jakieś 3 godziny 30 minut i składało się w 60% z czekania.
Spóźnienia i ciągłe stanie – to najbardziej przeszkadzało mi na tym koncercie. Z całą siłą spostrzegłam te irytujące, a nieodłączne elementy koncertu w klubie, bo po raz pierwszy od dość dawna byłam na klubowym koncercie.
Jeśli ktoś z czytelników nie bywa na koncertach w klubach, to powtarzam: koncerty w klubach zawsze zaczynają się ze spóźnieniem i najczęściej się na nich stoi. I pierwszą, i drugą uciążliwą cechę wiązałabym z punkową, kontrkulturową postawą, każącą ignorować taki mieszczański przesąd jak punktualność czy takie burżuazyjne wygody jak siedzenie.
Stanie na koncertach ma także inne znaczenie, głębsze niż proste przeciwstawienie się zastanym mieszczańskim formom i normom. Siedzenie w filharmonii miało wyłączać ciało i ułatwiać intelektualny i emocjonalny odbiór muzyki. Muzyka była przecież uważana za najczystszą ze sztuk: niematerialna, mogła sobie rościć prawo do absolutności. Muzyka, grana w klubach, kontestuje takie podejście. Wywodzi się ona z rocka i bluesa i – podobnie jak one – dowartościowuje cielesne uczestnictwo, cielesny odbiór muzyki. Z tym ostatnim wiąże się też głośność muzyki w klubach – zawsze taka, żeby dźwięk ogłuszał, wprawiał w drgania żołądek i poruszał nogawkami spodni.
A spóźnienia? Powiedziałam żartem, że jest to kontestacja mieszczańskiego przesądu, nazywanego punktualnością. Ale punktualność to wcale nie przesąd, tylko naprawdę niebanalna reguła, organizująca życie społeczne, bo pozwalająca zsynchronizować swoje działania z działaniami innych ludzi. Zegar na wieży kościelnej był wynalazkiem, który zrewolucjonizował średniowieczne miasta.
Ale na koncertach punktualność nie obowiązuje i nie wiadomo już, kto jest winny. Publiczność przychodzi spóźniona, bo wie, że koncerty zaczynają się z obsuwą. Knajpy czekają, aż publiczność przyjdzie. Inna interpretacja: czekają, aż ludzie wydadzą pieniądze w barze. W takiej sytuacji także muzycy nie czują się specjalnie zobligowani do punktualności.Tego wszystkiego – sensu stania, spóźniania się, zbyt dużej głośności – tylko się domyślam. Bo stały się one powielaną bezmyślnie tradycją, wcale już nie kontestatorską, bo jak tradycja może być kontestatorska? W każdym razie w tym przypadku z całą pewnością jest tylko głupia i penerska.
Jeśli mogłabym wybierać, do których uświęconych tradycją zwyczajów mam się stosować, to wolałabym bezmyślnie trzymać się savoir-vivre’owych zasad niż bezmyślnie trzymać się ich łamania. Zgoda, punktualność nie jest ani przyjemna, ani fajna. Jest sztywniacka. Trochę tak, jak stanie w kolejce. Ale bez takich reguł, tak jak bez zegarków, życie byłoby cięższe i jeszcze bardziej stresujące. Wkurza mnie więc ignorowanie zasady punktualności na koncertach w klubach. Punktualność nie jest cool, ale jeszcze mniej cool jest czekanie godzinami na koncert!
Aha. Zu i Otto von Schirach robią naprawdę świetną muzykę. Poszłam na ten koncert, bo wiedziałam, że warto znieść to całe klubowe penerstwo dla samego Ottona. Domyślałam się, że dla Zu też, choć ich nie widziałam wcześniej na żywo. Otto jest naprawdę wyjątkowy w tym, jak łączy break core i metal; wyjątkowa jest też porcja złego smaku i parodii kultury popularnej, jaką von Schirach serwuje. Warte każdego czekania jest zobaczenie go, jak tańczy swój niesamowity taniec, inspirowany scenicznymi performance’ami gwiazd pop, ale daleki od ich aluzyjnego prężenia biustu i torsów.
Nie ma w sieci filmów ani zdjęć, które dobrze by oddawały taniec Ottona von Schiracha, ale posłuchajcie muzyki: „Tea Bagging The Dead”, „La Sangre Del Dedo Intelecto” albo „Dance Like a Hoe”.
4 komentarze:
W zeszłym tygodniu mieliśmy przyjemność uczestniczyć w koncercie Masters Musicians of Bukkake w Powiększeniu - przyszliśmy o 19, żeby poczekać sobie spokojnie na koncert i wypić piwko, koncert miał się odbyć o 20.00, zaczął się po 21... Czekaliśmy 2.5 h, 1 h na własne życzenie, 1.5 h na życzenie klubu. Hm.
Co ciekawe, takie instytucje jak Stodoła, do której to często chodzimy na koncerty, potrafi wymusić na sobie i artystach punktualność. Więc nie sądzę, żeby spóźnianie było umyślną kontrą przeciw mieszczańskim nawykom punktualności. To niechlujstwo i lekceważenie osób, które przyszły na koncert. Ot, przykra prawda.
P. ma na to inne wyjaśnienie - jesteśmy za starzy, żeby docenić sposobności kryjące się za czekaniem na występ 2 h w modnym klubie - niezobowiązujący lansik i poznawanie ciekawych osób, długie dyskusje przy drogim browarze i natychanie się atmosferą artyzmu. Zostaliśmy przerobieni na konsumentów kultury - przychodzimy i rządamy produktu, za który zapłaciliśmy.
Ja też nie myślę, żeby to była umyślna kontra. Raczej coś, co kiedyś było świadomą kontrą, ale teraz jest już tylko beznadziejnym niechlujstwem i penerstwem. I też odbieram to jako lekceważenie.
Ale jest w niepunktualności coś kontrkulturowego - choćby to, że punktualność koncertów kojarzy się konsumpcjonizmem. :)
zgadzam się, że czekanie jest męczące i że tradycja spóźnień służy merkantylnym celom. jest również lekceważące, a jako reguła wręcz żenujące. ale:
1) pochwalam spóźnienia niewielkie, powiedzmy w przypadku takiego koncertu półgodzinne - bo:
czekanie wzmacnia apetyt;
można się rozejrzeć, czy nie ma znajomych;
można iść do toalety bez pośpiechu;
można popatrzeć na ładnego pana albo dwóch;
można ochłonąć, zwłaszcza jak się ma w zwyczaju (a ja mam w zwyczaju) wszędzie się spóźniać i wszędzie biegać;
można się napić piwa, jak ktoś lubi i wtedy słucha się przyjemniej (mnie nie, ale to osobna sprawa);
słowem, jak mnie coś zmusi do czekania lub czegoś równie mało komfortowego, to myślę sobie, że właśnie mam okazję zrobić coś, czego zwykle nie robię. a to jest rozwijające - pewnie dlatego, że jednak nieczęsto chodzę na koncerty.
2) gdybym często chodziła na koncerty, opracowałabym grafik, gdzie i ile można się spóźnić, żeby za długo nie czekać. następnie stworzyłabym stronę internetową, na której użytkownicy mogliby nanosić poprawki i uzupełniac informacje. powstałby społecznie użyteczny grafik spóźniania (niezwykle mieszczańskie).
3) a co do koncertów w dniu roboczym, jak to mawia moja znajoma: nie wierz facetowi, co imprezuje w środku tygodnia - artysta albo bezrobotny:)
Milena, ja też stosuję strategię dostrzegania pozytywnych stron sytuacji, na które nie mam wpływu, dość podobną do tej, o którą opisujesz w pierwszym punkcie. Do tego stopnia jestem pogodzona z obsuwami jako z czymś, co nie zależy ode mnie, że potrzebna była duża przerwa w chodzeniu na koncerty, żeby dostrzec nieoczywistość tego zwyczaju.
Zgadzam się, że niewielkie spóźnienia mają swój urok. Dla mnie w ogóle lounge'owy, pełny luzu styl życia, w którym mieszczą się też wielkie spóźnienia i imprezowanie na tygodniu, ma dużo uroku. Wytykam mu merkantylny cel i poddawanie się tradycjom właśnie po to, żeby odebrać temu stylowi trochę uroku. :)
Heh, przepraszam za obsuwę z odpowiadaniem na Twój komentarz.
Prześlij komentarz