Rozmawiam z B., absolwentem prawa. Opowiadam mu o niskich albo po prostu śmiesznych stawkach, za które pracowałam, i o biedzie dziennikarzy zajmujących się kulturą. Przy którymś z mocniejszych przykładów B. mówi:
– Jak możecie tak mało zarabiać? Czy to środowisko w ogóle się nie szanuje?
Rozmawiam z P. o firmie X. Firma X zatrudnia ludzi piszących teksty. Choć mają umowę o dzieło, pracują w biurze od poniedziałku do piątku od 9:00. Ostatnio firma zaoferowała wszystkim podpisanie umowy o pracę, ale tylko za 70% uprzedniego wynagrodzenia. Tak jakby składka miała być odprowadzana de facto z zarobków ludzi.
P. dowodzi, że ta niskopłatna śmieciowa praca w firmie X być może odpowiada ludziom, którzy ją wykonują.
– Ona ma swoje plusy – mówi. – Jak skończysz wcześniej pisanie swojej dziennej normy tekstu, możesz już iść do domu. Nie musisz siedzieć do siedemnastej. Właściwie wszyscy pracownicy siedzieli tam raczej koło siedmiu godzin, a byli tacy, co wychodzili koło 14. No i – dodaje P. – zauważ, że ja odeszłam z tej pracy po kilku miesiącach. Inni też mogą to zrobić. Skoro tego nie robią, to widocznie ta praca im w jakiś sposób odpowiada.
Rozmawiam z Z., która właśnie zdała na humanistyczne studia. Ponieważ jestem absolwentką kulturoznawstwa, to opowiadam, jak trudno potem znaleźć pracę. Z. odpowiada:
– Tak, wiem, że czeka mnie bezrobocie. Ale myślę też, że ludzie po studiach mają za wysokie oczekiwania. Chcieliby mieć fajną, dobrze płatną pracę. A przecież nie mają doświadczenia.
Solidarność? Z pracodawcą
Moi znajomi uważają, że ich ubodzy rówieśnicy są sami winni swojego ubóstwa, że wskutek manii wielkości źle rozpoznają swoje miejsce na rynku pracy. Język, którym mówią, reprezentuje punkt widzenia pracodawcy. Brakuje w nim poczucia wspólnoty z tymi, którym się gorzej powodzi.
Dlaczego B., P. i Z. tak skrupulatnie odnotowują winy pracowników (mogliby sobie znaleźć lepszą robotę, asertywnie poprosić o lepsze wynagrodzenie albo przynajmniej zrozumieć, że są bezwartościowi i zaakceptować to, że pracują za grosze), a nie pomyślą o równie krytycznej ocenie pracodawców? Nie chcę oceniać takiego indywidualizmu jako niemoralnego; zastawiam się tylko, skąd ten brak solidarności z gorzej sytuowanymi rówieśnikami i trzymanie strony pracodawcy. Pytam J., co o tym myśli.
– Za wysokie wymagania absolwentów, mówisz? – odpowiada. – A dlaczego nikt nie zastanowi się, czy wymagania pracodawcy nie są za wysokie? Czy naprawdę nie jest niestosownością żądać od ludzi, żeby pracowali za półtora tysiąca miesięcznie codziennie po osiem godzin? Dlaczego Z. nie wpadła na to, że to pracodawcy mają manię wielkości? Że za półtora kafla to można żądać od pracownika jakichś dwóch godzin dziennie, reszta jest za wysokim wymaganiem?
– Może dlatego nie wpadła – myślę – że już samo słowo „pracodawca”, dawca pracy, sugeruje, kto tutaj jest dobroczyńcą, którego nie wypada pouczać, a kto jest korzyściobiorcą, któremu można stawiać wymagania.
Neoliberalizm – wymuszający przyjmowanie punktu widzenia pracodawcy – wrósł w sposób myślenia o pracy moich znajomych tak, jak faszyzm wrósł w sposób mówienia znajomych Victora Klemperera, Żyda badającego język Niemców podczas II wojny światowej. Wiem, że to ostre porównanie, ale "Lingua Tertii Imperii" to najlepsza książka o związku języka ze światopoglądem, jaką znam. Mówiąc inaczej: trudno w języku Indian, którego gramatyka nie ma czasu przeszłego ani przyszłego, wyrazić następstwo czasowe; trudno za pomocą języka, w którym dogmatem jest wolny rynek, a o pracy mówi się w skali makro, opisać doświadczenie prekarnych pracowników. Skąd B., P. i Z. – dopóki sami tego nie doświadczą i nie znajdą nowych słów do opisu tego doświadczenia – mają więc wiedzieć, że chcieć nie zawsze oznacza móc, a bieganie szybciej czasem nie pomaga?
– Jak możecie tak mało zarabiać? Czy to środowisko w ogóle się nie szanuje?
Rozmawiam z P. o firmie X. Firma X zatrudnia ludzi piszących teksty. Choć mają umowę o dzieło, pracują w biurze od poniedziałku do piątku od 9:00. Ostatnio firma zaoferowała wszystkim podpisanie umowy o pracę, ale tylko za 70% uprzedniego wynagrodzenia. Tak jakby składka miała być odprowadzana de facto z zarobków ludzi.
P. dowodzi, że ta niskopłatna śmieciowa praca w firmie X być może odpowiada ludziom, którzy ją wykonują.
– Ona ma swoje plusy – mówi. – Jak skończysz wcześniej pisanie swojej dziennej normy tekstu, możesz już iść do domu. Nie musisz siedzieć do siedemnastej. Właściwie wszyscy pracownicy siedzieli tam raczej koło siedmiu godzin, a byli tacy, co wychodzili koło 14. No i – dodaje P. – zauważ, że ja odeszłam z tej pracy po kilku miesiącach. Inni też mogą to zrobić. Skoro tego nie robią, to widocznie ta praca im w jakiś sposób odpowiada.
Rozmawiam z Z., która właśnie zdała na humanistyczne studia. Ponieważ jestem absolwentką kulturoznawstwa, to opowiadam, jak trudno potem znaleźć pracę. Z. odpowiada:
– Tak, wiem, że czeka mnie bezrobocie. Ale myślę też, że ludzie po studiach mają za wysokie oczekiwania. Chcieliby mieć fajną, dobrze płatną pracę. A przecież nie mają doświadczenia.
Solidarność? Z pracodawcą
Moi znajomi uważają, że ich ubodzy rówieśnicy są sami winni swojego ubóstwa, że wskutek manii wielkości źle rozpoznają swoje miejsce na rynku pracy. Język, którym mówią, reprezentuje punkt widzenia pracodawcy. Brakuje w nim poczucia wspólnoty z tymi, którym się gorzej powodzi.
Dlaczego B., P. i Z. tak skrupulatnie odnotowują winy pracowników (mogliby sobie znaleźć lepszą robotę, asertywnie poprosić o lepsze wynagrodzenie albo przynajmniej zrozumieć, że są bezwartościowi i zaakceptować to, że pracują za grosze), a nie pomyślą o równie krytycznej ocenie pracodawców? Nie chcę oceniać takiego indywidualizmu jako niemoralnego; zastawiam się tylko, skąd ten brak solidarności z gorzej sytuowanymi rówieśnikami i trzymanie strony pracodawcy. Pytam J., co o tym myśli.
– Za wysokie wymagania absolwentów, mówisz? – odpowiada. – A dlaczego nikt nie zastanowi się, czy wymagania pracodawcy nie są za wysokie? Czy naprawdę nie jest niestosownością żądać od ludzi, żeby pracowali za półtora tysiąca miesięcznie codziennie po osiem godzin? Dlaczego Z. nie wpadła na to, że to pracodawcy mają manię wielkości? Że za półtora kafla to można żądać od pracownika jakichś dwóch godzin dziennie, reszta jest za wysokim wymaganiem?
– Może dlatego nie wpadła – myślę – że już samo słowo „pracodawca”, dawca pracy, sugeruje, kto tutaj jest dobroczyńcą, którego nie wypada pouczać, a kto jest korzyściobiorcą, któremu można stawiać wymagania.
Neoliberalizm – wymuszający przyjmowanie punktu widzenia pracodawcy – wrósł w sposób myślenia o pracy moich znajomych tak, jak faszyzm wrósł w sposób mówienia znajomych Victora Klemperera, Żyda badającego język Niemców podczas II wojny światowej. Wiem, że to ostre porównanie, ale "Lingua Tertii Imperii" to najlepsza książka o związku języka ze światopoglądem, jaką znam. Mówiąc inaczej: trudno w języku Indian, którego gramatyka nie ma czasu przeszłego ani przyszłego, wyrazić następstwo czasowe; trudno za pomocą języka, w którym dogmatem jest wolny rynek, a o pracy mówi się w skali makro, opisać doświadczenie prekarnych pracowników. Skąd B., P. i Z. – dopóki sami tego nie doświadczą i nie znajdą nowych słów do opisu tego doświadczenia – mają więc wiedzieć, że chcieć nie zawsze oznacza móc, a bieganie szybciej czasem nie pomaga?
A może wszyscy jesteśmy jak ryby z "Arizona Dream" Kusturicy i mamy oboje oczu po jednej stronie głowy?
2 komentarze:
"prekarny", "prekariat"... jakie paskudne kalka z angielskiego: http://dict.pl/dict?word=precarious&words=&lang=PL
Terminy bywają kalkami, to przywilej języka naukowego, także w humanistyce. Chodzi o stworzenie dobrych kategorii o możliwie szerokim, międzynarodowym użytku. Np. symulakry, ekstensje, epistemologia.
Zresztą zastosowanie polskiego odpowiednika zmieniłoby znaczenie słowa: prekariat to coś innego niż młodzi ubodzy. http://www.praktykateoretyczna.pl/index.php/prekariat-wstep/
Prześlij komentarz