niedziela, 28 grudnia 2008

Ostrowiec Świętokrzyski

Oto co stoi na ostrowieckim rynku:


Uśmiałam się serdecznie, a potem zaczęłam szukać w internecie opinii tutejszych ludzi. Wniosek z badań: zbiorowo udają, że jest to fontanna i że z niczym innym im się to nie kojarzy.

Widziałam też, że lubią to fotografować zarówno w stylu malowniczo-widokówkowym, jak i w konwencji zdjęcia rodzinnego. Ale niespecjalnie temu się dziwię, a tym bardziej nie będę oceniać. Ten rynek to jedyne ładne miejsce w mieście. Kilka lat temu zmieniono mu design z peerelowskiego na marmurowy niby-wielkomiejski luksus. A tęsknota za tym luksusem jest tu chyba duża, bo nawet siedziska ławek zrobiono z marmuru. Latem nagrzewają się niemiłosiernie, a zimą mrożą grożąc wilkiem, więc są w zasadzie bezużyteczne. Słowem, koszmar architektury w ukrytym wymiarze. Ale nie to się liczy, lecz to, żeby były światła i marmury, żeby było z przepychem i miejskim szykiem. Taki właśnie styl ma migocząca gigantyczna ozdoba świąteczna.

Przy okazji szukania, co tutejsi myślą o świetlistym kutasokształcie, przekopałam cały internetowy album "Ostrowiec dzisiaj" i znalazłam sporo zdjęć, na których Ostrowiec ma być malowniczy i wielkomiejski, szczególnie nocą. I w ogóle ma udawać, że jest miastem marmurowych ławek. Za to postindustrialno-surrealistyczny poetycki kicz, do którego ja mam słabość, nie cieszy się tutaj estymą. Chociaż czasem coś się znajdzie, na przykład takie zdjęcie autorstwa jacka-balona:


A mnie to się wydaje, że Ostrowiec taki po prostu jest: jak nie poprzemysłowy, to dziwaczny. I że cały składa się albo z zaułków, albo z ruder.

No dobra. Skoro już wiem, że nie każdy tak to widzi, mogę spokojnie poddać się swoim ciągotom do low-life'u.

Zacznijmy od szczytu poezji, czyli tak zwanego Samolotu. Fotkę, oddającą klimat o który mi chodzi, znalazłam w rzeczonym albumie. Zrobił ją kost i zatytułował ją 'Maszina' nocą:


Obiekt ten nazywany jest po prostu Samolotem. Stoi pośród bloków, na osiedlu, umieszczony dość wysoko na wysięgniku. Nie ma tu tabliczki informującej, żeby to był pomnik, na przykład, ku chwale polskich lotników. Wywiad wśród tutejszych potwierdza: Samolot jest odbierany jako dekoracja, a nie obiekt artystyczny. Mimo to konotacje są przecież jasne. Bombowiec w środku miasta jest groźny, dziwaczny, niepokojący, taki jak wojna. Ale to wszystko jest odbierane nieświadomie. Przynajmniej ja przez lata myślałam, że to ozdoba, może trochę dziwna, ale to tak zawsze jest z użytecznymi rzeczami, które otrzymują drugie życie w roli dekoracji. Dopiero jak teraz patrzę na ten wspornik - ekspresjonistyczny, jak gdyby grożący zawaleniem, i na pewno wyglądający tak nieprzypadkowo, to widzę, że to jakiś artysta ukartował taki nieświadomy odbiór wojennego pomnika. Spryciarz.

Drugą rzeczą jest coś, co jest kwintesencją ostrowieckiego postindustrialu, postsocrealu i surrealu. Chodzi o wielgachnego pasiastego grzyba:


Jeśli o mnie chodzi, to nie miałabym nic przeciwko temu, żeby ta wieża była podświetlona zamiast mieszczańskiego kościoła na górce (widać go w tle na pierwszym zdjęciu). Wieża jest tajemnicza, groźna, charakterystyczna. Coś takiego przystałoby jako symbol hutniczemu miastu. Ale tutejsi za nią nie przepadają. Na forum nazywają ją ostrowieckim straszydłem i mają na nią pomysły następujące:
zburzyć, bo brzydka,
namalować na niej herb miasta, żeby była ładna,
przerobić ją na ściankę wspinaczkową.

Tyle - rojenia zblazowanych forumowiczów. Również jej właściciel kombinował w tym kierunku, przy czym ofkorsa miał większe możliwości działania. I wykombinował. Jego pomysł polega na "zagospodarowaniu powierzchni wieży ciśnień". Powierzchni, znaczy powierzchni reklamowej. Trzy banery reklamowe będą miały po osiem i pół na siedem metrów i, jeśli ktoś odpowiedział na ogłoszenie ze zleceniem, z którego to wszystko wiem, to zawisną w Sylwestra.

A fu. Tego typu low-life'u, polegającego na zasłanianiu ruder reklamami, już nie lubię. Za cholerę nie jest malowniczy.

Nie to, co taka na przykład prowadząca donikąd kolumnada, która niczego nie podpiera...




* * *

Post scriptum z 1 I 2009:
banery na wieży ciśnień podobnież się nie pojawiły. I niech tak zostanie jak najdłużej.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Pan Joo gra i śpiewa "Ticket to Ride" Beatlesów

Oto co pokazała mi A. w zamian za zapoznanie jej z superbohaterem o imieniu Wilq:




Żaden cover nie ucieszył mnie tak od czasów, gdy poznałam "Riders on The Storm" w wykonaniu Senora Coconuta tudzież twórczość Hayseed Dixie. A. mówi, że Igudesman & Joo żartują sobie tutaj z wirtuozostwa klasycystycznych arii w stylu Mozartowskim, ale mnie w zupełności wystarcza mój odbiór naiwny, który każe uważać, że piszczący i robiący miny Koreańczyk jest jedną z pięciu najśmieszniejszych rzeczy na świecie (zaraz po człowieku z jedną nogą krótszą).

sobota, 20 grudnia 2008

Jak pokazać radioaktywność

Od wielu miesięcy chodzi za mną to zdjęcie:


Jest to pierwsze z czarnobylskich zdjęć Igora Kostina i pierwsze ze zdjęć zniszczonego reaktora. Zostało zrobione nad ranem 26 kwietnia 1986 roku z helikoptera prowadzonego przez znajomego lotnika, który też dał wcześniej znać Kostinowi, że w Czarnobylu coś się stało.

Jest to zarazem jedyne zdjęcie z tego pierwszego lotu. Ocalało wyłącznie dzięki temu, że zrobione jako pierwsze na kliszy, zostało stosunkowo szybko przykryte całym zwojem filmu światłoczułego. Z wyjątkiem tej klatki całą kliszę prześwietliła radiacja. Ale i ta klatka nie pozostała nietknięta. Widzicie ziarnistość tego zdjęcia? Tak właśnie na fotografiach wygląda radiacja.

Brrr.

Podobno radiację można było też wywąchać. A raczej odwrotnie: tam, gdzie promieniowanie było wysokie, ludziom blokował się węch. Z albumu "Czarnobyl. Spowiedź reportera" Igora Kostina, z którego pochodzi powyższe zdjęcie, pamiętam wspomnienie o tym, że wiosną 1986 roku pięknie kwitły drzewa owocowe, ale zupelnie nie było czuć ich zapachu. Jabłonie, grusze, bzy stały się nagle zupełnie bezwonne.

Brrr, raz jeszcze.

W zdjęciach z Czarnobyla najbardziej rusza mnie to, że główny temat, czyli radiacja, jest niewidzialny. Tylko subtelne symptomy wskazują na to, że śmierć wisi w powietrzu.

Brrr, po raz trzeci.

Chciałam pominąć temat likwidatorów, ale ani nie mogę, ani nie wypada. Więc cytuję (tłumaczę, przy okazji przerabiam) wypowiedź Mezaiala ze znalezionego w necie forum:


"Na tym zdjęciu widzimy nieludzkie warunki pracy likwidatorów. Likwidatorzy -- to 600 tysięcy mężczyzn z sił zbrojnych ZSRR, zatrudnionych przy sprzątaniu gruzów dachu czwartego reaktora. Ponieważ promieniowanie było nieslychanie wysokie, każdy z nich pracował jedynie 40 sekund. Odbywało się to tak: ośmioosobowa załoga wbiegała schodami na dach w ołowianych ochraniaczach. Każdy z mężczyzn nabierał łopatę radioaktywnego żużlu i wrzucał go do wielkiego otworu po zniszczonym reaktorze, po czym (zwykle po zrzuceniu zaledwie jednej szufli) zbiegał na dół z łopatą.

Igor Kostin, fotograf z agencji Novosti towarzyszył likwidatorom na dachu. Pierwsza klisza uległa prześwietleniu. Jednak, obudowawszy aparat ołowiem, Kostin wrócił na dach pięciokrotnie w ciągu tygodnia, każdorazowo stojąc dwie-trzy minuty. Tłumaczył potem, że zrobił to, bo "poświęcenie tych mężczyzn nie powinno być nigdy zapomniane".

Kostin zajmował się jeszcze przez wiele lat fotografowaniem zony, popromiennych mutacji i nowotworów, zapadających na białaczkę likwidatorów (60 tysięcy z nich już zmarło).

W 1997 roku przyjął za to wszystko nagrodę World Press Photo. Niestety, w czasie robienia dokumentalnych zdjęć w Czarnobylu przyjął również siedmiokrotnie za dużą dawkę promieniowania radioaktywnego, wskutek czego przez lata przeszedł wiele operacji tarczycy."
Fakt: "poświęcenie tych mężczyzn nie powinno być nigdy zapomniane". Ale bez przesady z tym romantycznym heroizmem. Bo o ile dobrze pamiętam, to likwidatorzy byli ochotnikami, którzy zareagowali na quasi-wojenną akcję propagandową (retoryka była taka, że wspólna walka przeciwko wspólnemu wrogowi, że nadarza się okazja, by zostać bohaterem). Jeśli byli - jak pisze autor - żołnierzami sił zbrojnych, to tylko w takim sensie, w jakim niemal każdy dorosły mężczyzna w Polsce do niedawna był żołnierzem. A więc byli ochotnikami, lecz zapewne nie mieli świadomości, że wskutek tej wspólnej walki staną się za życia (niedługo już trwajacego) odpadem atomowym. To trochę komplikuje obraz ich monolitycznego heroizmu, ale za to nadaje całej sprawie dramatyzmu rodem z horroru. W cyrylicą pisanym albumie zdjęć czarnobylskich, który na półce w BUW stoi obok Kostina, widziałam fotograficzne portrety likwidatorów. Każdy z nich robił wrażenie powalające: patrząc na nie wie się, że bohater wkrótce umrze, ale wie się też, że on o swojej rychłej śmierci jeszcze nie rozumie.

Jest jeszcze jedna sprawa - radzieckiego milczenia wokół tematu katastrofy. ZSRR dumnie zrezygnował z proponowanej międzynarodowej pomocy w likwidowaniu skutków katastrofy (przecież miał armię likwidatorów, uzbrojoną w supernowoczesne łopaty), a do tego, że stało się coś naprawdę złego, przyznał się dopiero wtedy, gdy na świecie zaczęto odnotowywać tajemniczy wzrost radioaktywnych pierwiastków w powietrzu. Toteż zdjęć Kostina początkowo nie publikowano. Pięć dni po wybuchu reaktora w pobliskim Kijowie (40 km?) odbył się normalnie masowy pochód pierwszomajowy w palącym słońcu i w opadzie radioaktywnym. Jest tu więc na rzeczy nie tylko niewidzialność śmiercionośnej radiacji, ale też śmiercionośne uniewidacznianie opadu radioaktywnego.

* * *

Update z 29 IV 2009:
Ktoś zauważył, że usunęłam ostatni akapit? Przepraszam, już tłumaczę: był niestosowny, bardziej niestosowny od cenzurowania własnych starych tekstów.

niedziela, 14 grudnia 2008

Triumf reprezentacji kalekiej, czyli real foto

Mam nowe buty.

Jednakowoż zamiast zdjęć na temat Mam ładne buty, zrobiłam zdjęcie na temat Kot kontra kozak. Jak zwykle.



Dziwne oświetlenie tym razem nadaje zdjęciu ekspresjonistycznego sznytu. Że niby to fotka o walce wampirycznej hiperkobiecości z jasną stroną: futrzastą, przytulankową, kociakową.

No, na upartego można to tak interpretować.

Jest tu nie tylko ekspresjonistycznie, ale i dramatycznie, bo na kolejnym zdjęciu mrok zwycięża:



Nawet jeśli ta interpretacja jest do przyjęcia, to nie powinny się tu pojawić różowawe przebarwienie, skrót perspektywiczny parapetu i ogona, widok za oknem, czarna uszczelka przy szybie.

No.

Ale imho właśnie takie zdjęcia są ciekawsze niż te profesjonalne. Bo tutaj zawsze można coś odkryć (na przykład zobaczyć nie tylko to, jakie mam buty, ale też jaki mam parapet), czasem można się pośmiać. Te zdjęcia wymagają wkładu interpretacyjnego. McLuhan by powiedział, że są zimne, czyli że wymagają zaangażowania.

Dygresja: tak ten McLuhan mi się przypomniał, bo przez ostatnie tygodnie przygotowywałam się do dość ciężkiego egzaminu, na który czytałam między innymi McLuhana. No i tam, we wstępie do Essential Mc Luhan, przeczytałam to zdanie tak apologetyczne, że aż absurdalne:
Był on [Marshall McLuhan] znakomitym badaczem, który często dokonywał spostrzeżeń w pracach innych, z czego nawet sami autorzy nie zdawali sobie sprawy.

Skoro mowa o butach, to te moje zdjęcia kojarzą mi się (zdjęcia, zdjęcia! nie buty!) z fotkami wydanymi w albumie Real foto pod nazwiskiem Mikołaja Długosza przez Ha!art.


Że są to zdjęcia wyszukane przez Długosza na Allegro, to wiadomo. Że są one odbierane jako niezakłamane - w odróżnieniu od tych fotografii, których autorzy potrafią posługiwać się narzędziem do fotografowania - też wiadomo. A czy wiadomo, że Długosz takie właśnie zdjęcia ceni za ich pozbawioną samoświadomości przenikliwość?


I że są one cenne jako reportaż z prywatnych salonów, kanciap i melin, do których reporterzy nie bywają wpuszczani?


Ofkorsa, to utopia: że niby te zdjęcia pokazują to, jak naprawdę rzeczy się mają? Dobre sobie. Nie po to mamy kryzys reprezentacji, żeby byle filister go mógł pokonać byle fotką sofy.

* * *

A moje nowe buty wyglądają tak:



















Naprawdę tak wyglądają, bo to nie jest real foto, tylko komercyjne zdjęcie, które udaje, że jest desygnatem.

* * *

Więcej zdjęć z tego albumu w internecie można znaleźć tu, jeszcze więcej - w papierowym wydaniu w księgarni, wywiad z autorem (z "Notesu na 6 tygodni") jest tutaj, a blog ze zdjęciami z poprzedniego projektu Mikołaja Długosza - tutaj.

środa, 3 grudnia 2008

Zachęta zniechęca: koncert Grupy Kot

Idę wczoraj do Zachęty, żeby kupić archiwalny "Czas Kultury" z płytą Grupy Kot - a tu na drzwiach księgarni ogłoszenie (zwykły wydruk):

2 grudnia o 19:00
w sali kinowej
odbędzie się promocja
filmów Łyżki Czyli Chilli
(4DVD).
Dziś cena promocyjna 87 zł.

Dwie godziny później wchodzę do rzeczonej kinowej sali, a tu znowu ogłoszenie:

Przyjdź i pomaluj ścianę w Zachęcie!!!
6 grudnia (sobota) od godziny 21:00
...
koncerty:
21:15 KOT (sale wystawowe)
...

Zeźliłam się trzykrotnie.

Raz, bo płyta Grupy Kot była głupawo dołączona do numeru tematycznego o zwierzętach.

Dwa, bo o spotkaniu z Trzosem, Waciakiem i Mendykiem (na którym na żywo za pomocą petard i wiertarki przygotowywali ciasto :) ) dowiedziałam się przypadkiem w ostatniej chwili, choć przecież kilka godzin wcześniej byłam na stronie festiwalu Weź to wyłącz.

Trzy, bo info o koncercie Kota było tak zmyślnie zakitrane, że o mały włos bym je przegapiła.

To tak specjalnie? żeby na imprezę przyszło kilkanaście osób, czy co? Wiem, że nie, ale takie myśli się pojawiają. Szczególnie teraz, gdy na stronie www Zachęty nie mogę znaleźć zapowiedzi sobotniego wydarzenia, bo nawigacja taka przekombinowana.

Zacytuję więc sama siebie, choć cytowanie siebie samej to już totalny kanał:

przymierzałam się do kupienia "Czasu Kultury" z płytą Grupy Kot. Bo oni na mnie zrobili też ogromne wrażenie - z tą autorytarną dyrygento-gestykulacją Wojciecha Bąkowskiego o aparycji faszysty. Z tymi biednymi magnetofonami, czarno-brązowymi ciuchami i z chamskim tekstem:
"no
to nie jest śmieszne
śmieszne są pedały
i heinemedin
że ktoś tak chodzi głupio".

No.

Tę gestykulację ktoś nazywa "audioperformance". Pewnie po to, żeby uzasadnić obecność Kota w salach Zachęty - dodam, bom złośliwiec i bom się na Zachętę zeźliła.

A aparycja faszysty wygląda mniej więcej tak:


No.

Ponieważ ten post jest sponsorowany przez utrudnione docieranie do informacji, to nie wkleję linka do Grupy Kot na majspejsie. Znajdź sam. A jak nie pójdziesz na ten koncert, to pamiętaj, że

mamy kolekcję złych napisów kupą
o tobie

o twojej matce i siostrze.

niedziela, 23 listopada 2008

Wstęp do kutasologii

Od dwóch tygodni chciałam podzielić się radością z zapoznania się z Markem Kijewskim i Jean-Louisem Costesem - z rzeźbiarzem i z muzykiem, na których dziwnym zbiegiem okoliczności natrafiłam jednego dnia. I był to - z powodu ich poznania - dzień tak udany, że mogłabym zacząć obchodzić 8 listopada jako coroczny Dzień Kutasa.

Dla własnego czystego sumienia oświadczam, iż słowo "kutas", którego używam, wbrew pozorom nie jest wulgarnym synonimem fallusa czy penisa, lecz nazwą typu ikonograficznego.

O ile fallus to byt zajmujący humanistykę, a penis - medycynę, o tyle kutas to IMHO coś, co fascynuje nastoletnich chłopców. Innymi słowy: zakładam, że kutas służy nie do prokreacji, lecz do tego, by rysować go na ostatniej stronie własnego zeszytu do przysposobienia obronnego lub na pierwszej stronie cudzego zeszytu do matematyki. Albo rzeźbić, wyklejać futerkiem i żelkami-malinkami, o czym zaraz.

Koniec bałamutnych nadętych wywodów i spraw sumienia. Teraz będzie już tylko ciekawie i strasznie.

***

Marek Kijewski to zmarły artysta (zdaje się, że prowadził dość rock'n'rollowy tryb życia), który stworzył sporo przezabawnych rzeźb kutasokształtnych. Kutasokształtności nie należy mylić z nobliwą fallicznością kamiennych obelisków. Z drugiej strony, daleko jej też do wulgarnej obsceniczności. Rzeźby Kijewskiego mają fikuśne kształty, nie mniej fikuśne nazwy i tworzywo. I tak, rzeźby o tytułach typu Bodyguard twoich soków czy Imperator wykonane bywają z:
neonu,
trąby anielskiej,
24-karatowego złota,
czerwonych i czarnych żelków-malinek,
futerka.

Szkoda, że wystawę ("Drżę więc cały, gdy mogę was ozłocić" w CSW) już sprzątnęli, a w necie jakoś rzadko występują te kutasokształty Kijewskiego. Znalazłam tylko jednego, malutkiego (tzn. w złej jakości) Smoka:


Te kuleczki na końcówce to bezy. Takie do jedzenia. I jestem pewna, że takie dotykowe i smakowe rekwizyty jak powyższy Smok występowałyby w Spiskowcach rozkoszy, gdyby tylko Jan Svankmajer nie był obrażony na popkulturę.

***

A Costes? to rzecz dla miłośników Coil, The Tiger Lillies, Funkwert Erfurtu. A może nawet dla niektórych spośród tych, którym żadna z tych nazw nic nie mówi - co akurat nie jest trudne. Szczególnie w przypadku ostatniego zespołu, który powstał gdzieś podczas długiej przerwy w moim ogólniaku (ale dokonania ma chwalebne).

Costesa widziałam na The Song Is You. Drobny, szaropopielaty na twarzy facecik wyszedł na scenę w TR, siadł przy fortepianie z odkorkowaną butelką wina i pociągał z niej przez resztę występu. Zrobił show jak Czesław Mozil. Bo był i kontakt z publicznością, i picie na scenie, i ekspresyjny wokal, i śpiewanie o miłości do panów. Piszczał, wrzeszczał i fałszował jak John Frusciante na mojej ulubionej płycie Niandra Lades and Usually Just A T-shirt. I - co ostatecznie mnie ujęło - przypominał mi The Tiger Lillies. Costes jest jedyną znaną mi osobą, która potrafi ułożyć piosenkę pod tytułem typu Take my sperm albo śpiewać o seksie ze zwierzętami, a w to wszystko wpleść piosenkę o tym, że ... "only Jesus will save me from sadness"... No właśnie: jedyną - poza tym uprawiającym wirujący seks panem po prawej, którego też polecam uwadze.

Oczywiście, sprawa jest poważna. Sam Costes mówi o sztuce eretycznej, komuś jego taktyki kojarzą się z teatrem okrucieństwa Artauda, komuś innemu (mnie;) ) - z wiedeńskimi akcjonistami. Niezależnie od tego, choć też jak najzupełniej poważnie, podoba mi się muzyka Costesa. Jak diabli. I naprawdę mnie dziwi to, że kiedy załączam The Great Void albo It's Time To Suffer, to słyszę trzask zamykanych okien i tętent kota, który ucieka z pola rażenia głośnika. Przecież to świetne kawałki!

***

Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości co do tego, jak archetypiczny kutas wygląda, wklejam fragmenty okładki nabytej przeze mnie płyty Costesa:

A oto jaką techniką kutasy się maluje:


Do burzliwej dyskusji naukowej zapraszam Doktorów Kutasologii, jak również artystów-amatorów. :)

piątek, 7 listopada 2008

modni Mitch & Mitch

Jak z anonsu koncertowego wynika, ostatnio bywam. Z jednego miejsca, w którym warto się pokazać, wzięłam darmowego "Pulpa". Gazeta jest kolorowa, muzyczna, indie-rockowa. Dużo tu reklam festiwali muzycznych, dużo czarno-białych zdjęć z ludźmi o smutnych twarzach (kojarzą się z jednym najsłynniejszych portretów Cobaina), Franz Ferdinand leżą pokotem na dywanie, Mike Skinner obgryza paznokcie. Dziennikarze używają tu stylu kwiecistego, kokietującego i autolanserskiego. W wywiadach padają pytania typu: "Twoje guilty pleasure to...".

W "Pulpie" jest dużo reklam ciuchów. Na stronie internetowej magazynu znajduję reklamę sklepu Music inspired clothes, w którym jeśli kupisz odzież za 200 zł, dostaniesz płytę Cool Kids of Death. To jeszcze nie koniec podejrzanego mariażu muzyki z odzieżą: Pustki pozują do "modowej" sesji zdjęciowej w stylu "na wdowę". Szymon ma na sobie szalik Burberry, Basia - sukienkę Greenestablishment, Grześ - płaszcz vintage. Muzycy stają się wieszakami na ciuchy. Czy trzeba tłumaczyć, co mi w tym wszystkim się nie podoba?

Ech. Cholera, nie zamierzałam się pastwić nad tą gazetką dla nastolatek! Cóż, nie udało się, bo rasowy ze mnie narzekacz. Zamiast obiektywnego wstępu stworzyłam zjadliwą krytykę. Najwyraźniej mój stosunek do indie rocka to zawiedziona miłość: podoba mi się The Streets czy Beirut, ale przyjemność ze słuchania muzyki psuje mi ten gimnazjalny pozamuzyczny kontekst.

Tyle tytułem wstępu, tyle tytułem samokrytyki.

O ile generalnie "Pulp" - jak widać - irytuje mnie, o tyle w czerwcowym numerze znalazłam poster, który rozbawił mnie do łez. Często noszę tamen numer ze sobą, by pokazywać znajomym. Teraz udało mi się plakat zeskanować. (Jakość skanu pozostawia wiele do życzenia, ale obiecuję, że jeśli uda mi się coś z tym zrobić, to wymienię obrazek na lepszy.)

Najwyraźniej podobną sesję (do tej Pustek) zaproponowano grupie Mitch and Mitch, która w odpowiedzi wystosowała błyskotliwą krytykę modowych sesji w postaci tego zdjęcia:






Powiedzcie, czy tylko mnie to śmieszy, czy to jest faktycznie zabawne?

niedziela, 2 listopada 2008

Off topic

Michał Libera zaprosił do Warszawy króla Ubu. Chwała ci za to, dobry człowieku! Kiedy się o tym dowiedziałam, poczułam się jak w moim dziecięcym śnie: odsuwam firankę i wyglądam za okno, a tu na moim podwórku rozkłada się mój ulubiony zespół. To chyba archetypiczny sen dzieci z prowincji: Oposowi też śniło się kiedyś, że Metallica ma zagrać koncert pod jego domem.

Informacja organizacyjna: nie dajcie się zwieść ulotkom, koncert Davida Thomasa and Two Pale Boys w TR odbędzie się 9 listopada, a nie 9 grudnia!

Ale to jeszcze nic: w dwa tygodnie później w Planie Be zagrają Ken Vandermark i Peter Nielsen. Dzień po dniu! Moją radość mąci tylko niepokój o warstwę, hm, proksemiczną. Plan Be to nie krakowska Alchemia, gdzie quasi-filharmoniczna aranżacja sali koncertowej wymusza na ludziach odpowiednie zachowanie. Im bardziej prowizorycznie urządzona widownia, tym bardziej nieformalne zachowania ludzi. Na festiwalu Ad Libitum widziałam (tzn. słyszałam), jak dziewczyna siedząca na ziemi pod ścianą odbiera telefon w trakcie koncertu. Yh.

środa, 29 października 2008

Ed Wood fotografii

Ekhem. Chcę szafiarskiego bloga. Ale, moi państwo, to nie takie proste.


Pierwsza próba sfotografowania ciuchów – na tle przysłowiowej meblościanki ("spoko, wytniemy to w fotoszopie") - skończyła się zdjęciami takimi jak to po prawej. I obopólnym niesmakiem.




Postanowiłam zdjęcia robić sama. Pewnego słonecznego dnia poszłam pożyczyć paleocyfrówkę od B. Gadałam przy tym tak, jak sądziłam, że fotograf gadać powinien: "Będę dziś robić zdjęcia, bo światło jest znakomite". I faktycznie, to znakomite światło i piękną pogodę udało mi się uwiecznić. Szkoda tylko, że nie to poeta miał na myśli...



Zrezygnowałam ze zgrywania doświadczonej amatorki-fotografki. Następne zdjęcia mówią o tym, jak się rzeczy mają. Jestem szafiarą strojącą się nawet na noc - ale dziewicą, jeśli chodzi o fotografowanie. Rezyduję w sypialni, w której panuje stagnacja, półmrok i zapach kawy. Voila.



Spodnie: dziecięca piżama No Boundaries na szerokiej gumce z indyjskiej, miętej tkaniny. Źródło: prowincjonalny szmateks. Cena: 4,50 zł.

Bluzka: kopertowy T-shirt Topshop wiązany z boku na sznurki, na plecach ma nadruk – ptak kojarzący się z chińską mitologią ( może dlatego, że yakuza nosi obrazki na plecach?). Źródło: warszawski second-hand. Cena: 3,50 pln.

Buty: baleriny-skarpety na miękkiej podeszwie. Żródło: Deichmann. Cena: 19 zł.

Telefon: Nokia. Źródło: lumpeks. Cena: 45 zł/kg. (tu miejsce na krótki, lecz szczery śmiech).

A oto szczyt szafiarskiego antylansu: zdjęcie primo w lustrze przydymianym, a więc fałszyującym barwy, secundo bez głowy, tertio w pozycji figura serpentinata. Wyraża ono raczej desperację początkującej szafiarki niż urok zestawu.


Słowem: szukam fotografa!