sobota, 20 grudnia 2008

Jak pokazać radioaktywność

Od wielu miesięcy chodzi za mną to zdjęcie:


Jest to pierwsze z czarnobylskich zdjęć Igora Kostina i pierwsze ze zdjęć zniszczonego reaktora. Zostało zrobione nad ranem 26 kwietnia 1986 roku z helikoptera prowadzonego przez znajomego lotnika, który też dał wcześniej znać Kostinowi, że w Czarnobylu coś się stało.

Jest to zarazem jedyne zdjęcie z tego pierwszego lotu. Ocalało wyłącznie dzięki temu, że zrobione jako pierwsze na kliszy, zostało stosunkowo szybko przykryte całym zwojem filmu światłoczułego. Z wyjątkiem tej klatki całą kliszę prześwietliła radiacja. Ale i ta klatka nie pozostała nietknięta. Widzicie ziarnistość tego zdjęcia? Tak właśnie na fotografiach wygląda radiacja.

Brrr.

Podobno radiację można było też wywąchać. A raczej odwrotnie: tam, gdzie promieniowanie było wysokie, ludziom blokował się węch. Z albumu "Czarnobyl. Spowiedź reportera" Igora Kostina, z którego pochodzi powyższe zdjęcie, pamiętam wspomnienie o tym, że wiosną 1986 roku pięknie kwitły drzewa owocowe, ale zupelnie nie było czuć ich zapachu. Jabłonie, grusze, bzy stały się nagle zupełnie bezwonne.

Brrr, raz jeszcze.

W zdjęciach z Czarnobyla najbardziej rusza mnie to, że główny temat, czyli radiacja, jest niewidzialny. Tylko subtelne symptomy wskazują na to, że śmierć wisi w powietrzu.

Brrr, po raz trzeci.

Chciałam pominąć temat likwidatorów, ale ani nie mogę, ani nie wypada. Więc cytuję (tłumaczę, przy okazji przerabiam) wypowiedź Mezaiala ze znalezionego w necie forum:


"Na tym zdjęciu widzimy nieludzkie warunki pracy likwidatorów. Likwidatorzy -- to 600 tysięcy mężczyzn z sił zbrojnych ZSRR, zatrudnionych przy sprzątaniu gruzów dachu czwartego reaktora. Ponieważ promieniowanie było nieslychanie wysokie, każdy z nich pracował jedynie 40 sekund. Odbywało się to tak: ośmioosobowa załoga wbiegała schodami na dach w ołowianych ochraniaczach. Każdy z mężczyzn nabierał łopatę radioaktywnego żużlu i wrzucał go do wielkiego otworu po zniszczonym reaktorze, po czym (zwykle po zrzuceniu zaledwie jednej szufli) zbiegał na dół z łopatą.

Igor Kostin, fotograf z agencji Novosti towarzyszył likwidatorom na dachu. Pierwsza klisza uległa prześwietleniu. Jednak, obudowawszy aparat ołowiem, Kostin wrócił na dach pięciokrotnie w ciągu tygodnia, każdorazowo stojąc dwie-trzy minuty. Tłumaczył potem, że zrobił to, bo "poświęcenie tych mężczyzn nie powinno być nigdy zapomniane".

Kostin zajmował się jeszcze przez wiele lat fotografowaniem zony, popromiennych mutacji i nowotworów, zapadających na białaczkę likwidatorów (60 tysięcy z nich już zmarło).

W 1997 roku przyjął za to wszystko nagrodę World Press Photo. Niestety, w czasie robienia dokumentalnych zdjęć w Czarnobylu przyjął również siedmiokrotnie za dużą dawkę promieniowania radioaktywnego, wskutek czego przez lata przeszedł wiele operacji tarczycy."
Fakt: "poświęcenie tych mężczyzn nie powinno być nigdy zapomniane". Ale bez przesady z tym romantycznym heroizmem. Bo o ile dobrze pamiętam, to likwidatorzy byli ochotnikami, którzy zareagowali na quasi-wojenną akcję propagandową (retoryka była taka, że wspólna walka przeciwko wspólnemu wrogowi, że nadarza się okazja, by zostać bohaterem). Jeśli byli - jak pisze autor - żołnierzami sił zbrojnych, to tylko w takim sensie, w jakim niemal każdy dorosły mężczyzna w Polsce do niedawna był żołnierzem. A więc byli ochotnikami, lecz zapewne nie mieli świadomości, że wskutek tej wspólnej walki staną się za życia (niedługo już trwajacego) odpadem atomowym. To trochę komplikuje obraz ich monolitycznego heroizmu, ale za to nadaje całej sprawie dramatyzmu rodem z horroru. W cyrylicą pisanym albumie zdjęć czarnobylskich, który na półce w BUW stoi obok Kostina, widziałam fotograficzne portrety likwidatorów. Każdy z nich robił wrażenie powalające: patrząc na nie wie się, że bohater wkrótce umrze, ale wie się też, że on o swojej rychłej śmierci jeszcze nie rozumie.

Jest jeszcze jedna sprawa - radzieckiego milczenia wokół tematu katastrofy. ZSRR dumnie zrezygnował z proponowanej międzynarodowej pomocy w likwidowaniu skutków katastrofy (przecież miał armię likwidatorów, uzbrojoną w supernowoczesne łopaty), a do tego, że stało się coś naprawdę złego, przyznał się dopiero wtedy, gdy na świecie zaczęto odnotowywać tajemniczy wzrost radioaktywnych pierwiastków w powietrzu. Toteż zdjęć Kostina początkowo nie publikowano. Pięć dni po wybuchu reaktora w pobliskim Kijowie (40 km?) odbył się normalnie masowy pochód pierwszomajowy w palącym słońcu i w opadzie radioaktywnym. Jest tu więc na rzeczy nie tylko niewidzialność śmiercionośnej radiacji, ale też śmiercionośne uniewidacznianie opadu radioaktywnego.

* * *

Update z 29 IV 2009:
Ktoś zauważył, że usunęłam ostatni akapit? Przepraszam, już tłumaczę: był niestosowny, bardziej niestosowny od cenzurowania własnych starych tekstów.

1 komentarz:

Maryś pisze...

I zdjęcie, i opisany przez Ciebie zdjęcia kontekst robią wrażenie...
Brrr