W sobotę Marszałkowską przeszła parada EuroPride. Bez poparcia prezydent miasta, bez pieniędzy od miasta i od sponsorów. Prawie zupełny brak tych ostatnich jest dowodem na wypieranie istnienia mniejszości seksualnych. A więc żadna marka piwa, żaden bank ani telefonia komórkowa nie chce się kojarzyć z paradą. Także na najniższym szczeblu ewolucyjnym marketingu, tam, gdzie reklama produktów zatrzymała się na etapie nabazgranego "promocja" na dykcie (to cytat z Sylwii Chutnik) widać niechęć do EuroPride. Z wyjątkiem jednej osoby, sprzedającej wuwuzele z wózka, nie było sprzedawców kiełbasek, hot-dogów, waty cukrowej ani - co najbardziej dotkliwe w trzydziestokilkustopniowym upale, gdy idzie się w południe środkiem Marszałkowskiej - zimnych napojów. To uderzające, bo trzy miesiące temu widziałam, jak sprzedawcy zniczy zjawili się na Krakowskim Przedmieściu już w kilka godzin po absolutnie niespodziewanym rozbiciu się tupolewa. Czyżby tym razem - choć czasu było więcej - to strach spraraliżował oddolną przedsiębiorczość?
No, to już znacie moje poglądy na temat parady równości. Tak, uważam, że temat jest ważny, a postulaty środowisk LGBTQ zasadne i w imię tych swoich poglądów smażyłam się w sobotę w centrum miasta. Może zresztą nie powinnam poruszać tego tematu, tak samo, jak nie poruszałam tematów wyborów czy żałoby (w czasie żałoby). Bo to są takie sprawy, na które każdy ma już skrystalizowane swoje prywatne zdanie, o których piszą wszyscy publicyści we wszystkich gazetach, a o których nie rozmawia się przy stole. Bo po co? I tak każdy wie swoje. Tylko pokłócić się można.
Mówienie na tematy prywatne nie jest konstruktywne? Czasami nie jest. Czasami nie ma co starać się przekonywać swoimi argumentami swoich bliskich; własne zdanie wystarczy - i należy - wyrazić pójściem na wybory albo na paradę.
A czy sama parada jest konstruktywna? Przecież jest publiczną wypowiedzią na temat preferencji seksualnych, a więc bardzo prywatny. Spotykałam się z anty-paradowymi argumentami sięgającymi właśnie do tego savoir-vivre'owego przekonania, że o prywatnych sprawach nie mówi się publicznie. To było coś w rodzaju: "co mnie to obchodzi, że są gejami. A niech sobie będą. Czy ja informuje całe miasto o swojej orientacji seksualnej?".
Ja uważam, że w tym przypadku to niemówienie byłoby niekonstruktywne. Istnieje pewna różnica między nieporuszaniem trudnych tematów przy rodzinnym obiedzie, który trwa dwie godziny, a nieporuszaniem trudnego tematu przez całe życie w imię publicznego spokoju. W tym drugim przypadku lepiej wywlec do miejskiej przestrzeni to, co prywatne. Bo tylko wtedy może udać się zrewidować społeczne przekonania na temat tego, co w zaciszu domu jest właściwe, a co nie. Chociaż tematem parady jest prywatność, to przekonania na jej temat są formowane na poziomie społecznym, w procesie socjalizacji, i dlatego przedyskutowane i skorygowane mogą zostać tylko na publicznej agorze.
Nasuwa mi się skojarzenie z przemocą rodzinną. Kiedyś ludzie uważali, że jeśli rodzic bije dziecko, nie należy się w to wtrącać - to prywatna sprawa rodziny. Jednak dzięki wyciąganiu tej prawatnej sprawy do przestrzeni publicznej, choćby kampaniami społecznymi, to się zmieniło (ku rozpaczy ultraprawicy). Mieliśmy więc do czynienia z przesunięciem granicy w życiu prywatnym: bicie niegdyś było uważane za coś w porządku, teraz uważane jest za złe. Środowiska LGBTQ, wyciągając swoją sprawę na światło dzienne, chcą osiągnąć zmianę w przeciwnym kierunku: żeby związek homoseksualny, uważany dziś za zły albo przynajmniej gorszy, zaczął być postrzegany jako coś w porządku.
No, to już znacie moje poglądy na temat parady równości. Tak, uważam, że temat jest ważny, a postulaty środowisk LGBTQ zasadne i w imię tych swoich poglądów smażyłam się w sobotę w centrum miasta. Może zresztą nie powinnam poruszać tego tematu, tak samo, jak nie poruszałam tematów wyborów czy żałoby (w czasie żałoby). Bo to są takie sprawy, na które każdy ma już skrystalizowane swoje prywatne zdanie, o których piszą wszyscy publicyści we wszystkich gazetach, a o których nie rozmawia się przy stole. Bo po co? I tak każdy wie swoje. Tylko pokłócić się można.
Mówienie na tematy prywatne nie jest konstruktywne? Czasami nie jest. Czasami nie ma co starać się przekonywać swoimi argumentami swoich bliskich; własne zdanie wystarczy - i należy - wyrazić pójściem na wybory albo na paradę.
A czy sama parada jest konstruktywna? Przecież jest publiczną wypowiedzią na temat preferencji seksualnych, a więc bardzo prywatny. Spotykałam się z anty-paradowymi argumentami sięgającymi właśnie do tego savoir-vivre'owego przekonania, że o prywatnych sprawach nie mówi się publicznie. To było coś w rodzaju: "co mnie to obchodzi, że są gejami. A niech sobie będą. Czy ja informuje całe miasto o swojej orientacji seksualnej?".
Ja uważam, że w tym przypadku to niemówienie byłoby niekonstruktywne. Istnieje pewna różnica między nieporuszaniem trudnych tematów przy rodzinnym obiedzie, który trwa dwie godziny, a nieporuszaniem trudnego tematu przez całe życie w imię publicznego spokoju. W tym drugim przypadku lepiej wywlec do miejskiej przestrzeni to, co prywatne. Bo tylko wtedy może udać się zrewidować społeczne przekonania na temat tego, co w zaciszu domu jest właściwe, a co nie. Chociaż tematem parady jest prywatność, to przekonania na jej temat są formowane na poziomie społecznym, w procesie socjalizacji, i dlatego przedyskutowane i skorygowane mogą zostać tylko na publicznej agorze.
Nasuwa mi się skojarzenie z przemocą rodzinną. Kiedyś ludzie uważali, że jeśli rodzic bije dziecko, nie należy się w to wtrącać - to prywatna sprawa rodziny. Jednak dzięki wyciąganiu tej prawatnej sprawy do przestrzeni publicznej, choćby kampaniami społecznymi, to się zmieniło (ku rozpaczy ultraprawicy). Mieliśmy więc do czynienia z przesunięciem granicy w życiu prywatnym: bicie niegdyś było uważane za coś w porządku, teraz uważane jest za złe. Środowiska LGBTQ, wyciągając swoją sprawę na światło dzienne, chcą osiągnąć zmianę w przeciwnym kierunku: żeby związek homoseksualny, uważany dziś za zły albo przynajmniej gorszy, zaczął być postrzegany jako coś w porządku.
4 komentarze:
Z przyjemnością się zapoznałem z tekstem. Aby dorzucić swoje 3gr, dodaję swoje 3gr:
- jest coś takiego jak jakaś meta-parada. Meta-parada odbywa się na ulicach wszystkich miast, we wszystkich parkach i każdym sklepie. Jej uczestnicy nie mają wspólnego wektora ruchu i nie są w żaden sposób oznaczeni (np. koszulką z numerem, albo broszką lub instrumentem muzycznym) Meta-parada jest wszędzie i nigdzie. Np. kiedy jesteś biedną parówą w polszy (sympatyczne określenie homoseksualisty rodzimego) i idziesz z chłopakiem do sklepu. no i kupujesz sobie.. kurwa, np. mydło, no nie? (Każdy kupuje przecież mydło czasem). I nagle pojawia się w sklepie parada. Jakaś pani mówi scenicznym szeptem "patrz na tych zboczeńców", a jakiś pan, który wcale nie przyszedł z panią, wcale pani nie zna, a w ogóle to on tu po piwo myślał że idzie proponuje naszym biednym parówom, żeby się zbierali ze sklepu bo tu są dzieci, które dodatkowo nie są problemem, bo to nie one, ale on im zaraz wpierdoli. No i pan niby po piwo, a tak naprawdę to on przecież brał udział w paradzie, która, nagle wyłoniła się z innego wymiaru i pojawiła się w sklepie.
Wniosek w zasadzie banalny. Gdyby wszyscy trzymali swoje prywatne życie, niezachwiane poglądy i inne osobiste imponderabilia w prywatnej przestrzeni kieszeni, to by się żadne juro-prajdy odbywać nie musiały.
Zapoznałam się z Twoimi 3gr z przyjemnością. I przypomniało mi się Twoje sformułowanie "marszczę się na marsze". :)
A mi się przypomnniało, że to hasło brzmiało: "Ja się marszczę na marsze jak na msze". Tzn. w takiej formie przekazałaś mi je jako główny element charakterystyki yrdla zanim go poznałam :) Parę groszy też mi się klaruje do wetknięcia tak bardziej adremowo, ale przy tych temperaturach to przepraszam: mam łeb nie od parady...
Dziękuję za tę interesującą notatkę. Szerszy komentarz zamieściłem tutaj: http://queerowy.blog.pl/archiwum/index.php?nid=14992274. Pozdrawiam
Prześlij komentarz