"Czasem by świat nabrał żywszych barw, nie wystarczy zmiana perspektywy. Zafunduj sobie świeże spojrzenie z dzisiejszym grouponem, z którym w częstochowskiej klinice Euromedic zapłacisz 1999 zł zamiast 4000 zł za operację usunięcia zaćmy jednego oka ze wszczepem sztucznej asferycznej soczewki wewnątrzgałkowej."
Nieetyczne to czy tylko niesmaczne? Pewnie można uznać za nieetyczny pomysł reklamowania operacji oka hasłem "świat nabierze żywszych barw". Jednak zdaje się, że tutaj oburzenie etyczne wynika z estetycznego: reklamowanie operacji oka grą słowną związaną z widzeniem świata w jasnych/ciemnych kolorach jest odbierane jako niestosowne, niesmaczne. Są takie tematy, o których mówimy zawsze z szacunkiem i powagą - choroby oczu do nich należą - i estetyka reklamy do nich zwyczajnie nie pasuje. A że komuś obiecuje się, że jego życie nabierze sensu? To samo dzieje się w reklamach sweterków, podpasek, czekoladek...
A'propos niestosownej reklamy, taki obrazek zrobiła straszne-bobo:
Nie wiem, czy w związku z tą niestosownością tamten groupon na jaskrę był nieskutecznym ogłoszeniem reklamowym. Chciałabym napisać, że na pewno był, że ludzie się wszyscy oburzyli na takie żerowanie na nieszczęściu. Ale prawda jest taka, że pewno był skuteczny. Ci, co zobaczyli go (bo jeszcze cokolwiek widzieli), to pewnie kupili.
Ale, że tak Biblią pojadę, widzę źdźbło w oku autora oferty, a nie widzę belki w swoim. Kilka tygodni temu szukałam pracy w Grouponie, aplikowałam na stanowisko osoby piszącej teksty marketingowe. Gdybym dostała tamtą robotę, pewnie kilka dni temu to ja głowiłabym się, jak napisać optymistyczną i dowcipną ofertę operacji na jaskrę.
Zaczęło się obiecująco: korpo zainteresowało się moją CeVką i kazało zrobić kilka zadań, których istotą było właśnie wymyślanie metafor i porównań: "Dobry fryzjer jest jak...".
J. rzucił: "dobry fryzjer jest jak seks. Powinien mieć go każdy, ale prawda jest taka, że niektórzy czeszą się sami." Uśmiałam się i wymyśliłam coś mniej kontrowersyjnego, ale przy następnym zadaniu już nie wytrzymałam. "Napisz ofertę manicure'u; pamiętaj o użyciu porównań" - brzmiało zadanie. No to napisałam: "Jak udowodnił żywot ojca Pio, wygląd dłoni może zadecydować o karierze. Ucz się od świętych, nie lekceważ rąk!". Nigdy już się nie odezwali. Chlip.
Koło ul. Królewskiej obserwatorka marszu, jakaś starsza pani, zapytała: „a dokąd to idziecie? Na Pałac Zimowy? Dobrze, dobrze, precz z komoruskimi gnidami!” i przyłączyła się, choć wcale nie szliśmy pod żaden Pałac Zimowy, tylko na przystanek autobusowy. Przynajmniej tak uważała pani, która szła za mną. Do swojego dziecka powiedziała: „popatrz Olu, jak nas wszyscy odprowadzają na przystanek”.
Poszłam na ten marsz pomimo poczucia, że wszystko to jest mało profesjonalnie zorganizowane, a myśl przewodnia słabo skrystalizowana. Podoba mi się, że tym młodym ludziom, którzy zwołali zgromadzenie, chce się coś robić. No i czy naprawdę każdy musi mieć profesjonalną stronę internetową, PR, zajebiste zaplecze intelektualne? Ludziom, którzy to wszystko mają, często już nic się nie chce. Nie wierzą, że coś mogą zmienić; mają zbyt duże kwalifikacje i za dużo do stracenia; wierzą, że bardziej opłaca im się biegać jeszcze szybciej niż się buntować.
Ja sama szłam średnio oburzona. Może nie mogę zaspokoić swoich potrzeb, ale w sumie moje życie nie jest najgorsze. Wierzę, że powinnam raczej zweryfikować swoje potrzeby niż oburzać się, że nie mogę ich wszystkich zaspokoić. Poza tym wciąż uważam, że powinnam biegać szybciej.
Zrobiłam się naprawdę oburzona, kiedy po powrocie zobaczyłam relację na Gazeta.pl.
„Oburzeni” w Warszawie. „Chcemy życia w dobrobycie!” [ZOBACZ WIĘCEJ > ZDJĘCIA]. (data dostępu: 15.10.2011, godz. 23:00)
Do zajawki wybrano najgorsze, najbardziej kompromitujące hasło. Na zdjęciach nie widać transparentów ani sensu zgromadzenia. Jest za to informacja, że w manifestacji wzięło udział 100-200 osób; pod zdjęciami mowa już tylko o kilkudziesięciu osobach.
Naprawdę nie wiem, skąd oni wzięli te liczby.Może jedna osoba z aparatem wpadła tam na moment i oszacowała liczbę osób na oko. Wiem jednak, że na początku marszu – kiedy spotkaliśmy staruszkę i matkę z dzieckiem – szło tam kilkakrotnie więcej osób. Spokojnie pół tysiąca.
Jestem zaskoczona takim jednostronnym obrazem manifestacji na Gazeta.pl. Że to garstka licealistów, którzy chcą prawa do dobrobytu. Na warszawskich stronach "Gazety Wyborczej" zwykle nie zauważam przejawów dziennikarstwa przedstawiającego tylko jeden aspekt sprawy w nadziei, że nikt się nie zorientuje, że istnieje też inny. Tym razem tekst napisał Gadosmolesiński.
Update
16 października w południe tytuł na głównej stronie gazeta.pl jest już bardziej stonowany,
Oburzona młodzież maszeruje przez miasto.
Zdjęcia też lepiej skadrowano, ale w leadzie dalej mowa jest o 200 osobach.
Na wyborcza.pl w leadzie widnieje już inna informacja:
Według służb porządkowych, w sobotnim warszawskim marszu wzięło udział ponad 150 osób; według organizatorów - 800.
Spora różnica.
A tak poważnie
Jeśli chcemy walczyć o prawo do zaspokojenia potrzeb – to trzeba te potrzeby wyartykułować. „Chcemy prawa do dobrobytu” to złe hasło, bo każdy albo prawie każdy uważa, że za mało zarabia – czy jest to 1500 zł czy 2500 zł, 5 czy 10 tysięcy. Na ciągłym napędzaniu potrzeby posiadania coraz więcej i więcej opiera się nasza kultura. Warto byłoby określić, jakie są podstawowe potrzeby, które każdy powinien móc zaspokoić, a jeśli nie może tego zrobić sam, powinno mu w tym pomagać państwo. Mieszkanie? Opieka zdrowotna? Jedzenie? Potrzebne są konkrety, żeby nikt nie zarzucał, że Porozumienie 15 października to młodzi z dobrych domów, którym się w dupach poprzewracało.
Fajnie też, że na marszu pojawiły się hasła „możliwy jest inny świat”, „władza w ręce wyobraźni”. Tru, chyba. Trzeba mieć wyobraźnię, żeby wyjść poza konsumpcjonizm i poza mit, że jeśli człowiek odpowiednio bardzo się stara, to odniesie sukces. A samo oburzenie bez wyobraźni to chuja jest warte.
- Wiesz, oglądałam wręczenie Nike w telewizji. - I kto dostał, Mrożek? - Nie. Jakiś koleś dostał za książkę "Pióropusz". Lotnik się nazywa. - Nie znam. Hm, a może Marian Pilot?
No tak. Nie znam się na literaturze najnowszej, ale akurat przypadkiem znam Justynę Bargielską, która dostała nominację.
Czytałam jej "Obsoletki" – książeczkę złożoną ze stronicowych tekścików ociekających groteską jak książki Topora – jakoś w tym samym momencie, kiedy przeprowadziłam się pod Powązki. A w "Obsoletkach" dużo jest o śmierci:
„Jestem kobietą, która urodziła dziecko bez głowy – tak się przedstawiała Beata, chociaż miała w domu starszą córkę, której nic z tych strategicznych części nie brakowało, do czasu, aż urodziła następną. Wtedy zaczęła się przedstawiać: – Jestem kobietą, która urodziła dwoje dzieci z głowami i jedno bez”.
To ulubiony cytat Wierzycielki, która pożyczyła mi Bargielską.
Albo opowiadanie, jak w drodze na rodzinny urlop mijali straszny wypadek samochodu, również wypchanego urlopowymi tobołami. Zginęła kobieta, a jej mąż pewnie
„tak stał, patrzył na zawartość toreb i myślał sobie «nie zauważyłem, żebyśmy brali ten wielki czarny worek»”.
Bargielska jakoś tak łatwo dostrzega w ludzkim ciele niepokojący potencjał stania się martwą rzeczą.
Późnym latem czytałam sobie "Obsoletki" i łaziłam na cmentarze. Zwiedziłam Stare Powązki z mieszczańskimi grobami jeszcze z XIX wieku. Leżą tam ludzie i ich żony: „Stanisław Hiszpański, szewc. Zofia z Wróblewskich, żona”. Zwiedzałam Powązki Wojskowe, gdzie wbrew "wojskowemu" w nazwie leżą Kołakowski, Nałkowska, Tuwim. Bargielska powiedziałaby pewnie, że Powązki to miły park, dużo tu fluoru w ziemi.
Jeszcze jeden fenomen. Czy zainteresowałby Bargielską? Pod Powązkami Wojskowymi są zakładziki pogrzebowe, które oferują
Chować znaczy „trzymać kogoś lub coś w ukryciu” i „składać do grobu”. A dochować? Kojarzy mi się z dochowywaniem tajemnicy. Tym bardziej, że na Powązkach Wojskowych znaleźliśmy takie pochowane groby. Przy głównej alei nagle szereg nagrobków się urywa, zamiast nich wyrasta piękna ściana tuj. A za tujami – elegancko schowane, zarośnięte mchem nagrobki, ba! ogromne pomniki, na które wchodzi się po schodach. To groby Bolesława Bieruta i Juliana Marchlewskiego.
Tak naprawdę słowo „dochować” tutaj, w żargonie branży pogrzebowej, oznacza „dopełnić grób”. Dość to makabryczne, bo w pogrzebie chodzi właśnie o to, żeby był zakończony, jako że ma ułatwić pogodzenie się z czyjąś śmiercią jako naturalną koleją rzeczy, nieuniknionym zakończeniem życia; niezakończony pogrzeb i niedokończony grób to dobry pomysł na film o zombie.
To, co interesuje Bargielską – martwe płody – jest z podobnego porządku makabry między życiem a śmiercią. Póki płody żyją, w Polsce nazywa się je dziećmi będącymi w fazie prenatalnej. Kobiety także myślą o swoich nienarodzonych jeszcze dzieciach jako o dzieciach właśnie, a nie o płodach. Gdy same usuwają ciążę – o! to są przestępczyniami, morderczyniami. Gdy jednak płód sam umiera przed narodzinami, lekarze nagle przestają o nim mówić jako o nienarodzonym dziecku, a niedonoszoną ciążę szpital zwyczajowo wyrzuca razem z pooperacyjnymi odpadami. Tymczasem należałoby albo konsekwentnie nie uznawać śmierci płodu za śmierć podmiotu (i pozwalać na aborcję), albo konsekwentnie traktować płód jak bardzo małe dziecko (i wtedy traktować niedonoszone ciąże tak, jak traktuje się zmarłych – nie przechowywać w szpitalu w jednym koszu z wyrwanymi zębami).
Słowem, Bargielska w "Obsoletkach" pokazuje relację śmierci i pamięci i to, że ciężko znieść śmierci, o których nie wolno mówić.
Z pamięcią o śmierci Bieruta czy Marchlewskiego jest w jakimś sensie podobnie jak z pamięcią o poronionych płodach – choć byli ludźmi, którzy mocno różnią się od niedonoszonych ciąż, bo nie dość, że mieli życiorys znacznie dłuższy niż życie płodowe, to jeszcze sporo namieszali nie tylko w życiu swojej matki, ale milionów ludzi. O ile zmarli przed urodzeniem zazwyczaj nie mają ani jednego pogrzebu, o tyle Bierut i Marchlewski zostali pochowani podwójnie: raz pochowano ich w celu upamiętnienia, a drugi raz pochowano groby za krzakami, żeby o nich zapomnieć.
To tyle, jeśli chodzi o domorosłą tanatologię.
Zanieście świeczkę Marchlewskiemu! A Kuklińskiemu ogarek. Albo odwrotnie.
"Czas odczarować słowo «blokowisko». Blok to po prostu wolnostojący budynek wielomieszkaniowy" – tak mówi Jarosław Trybuś "Gazecie Wyborczej". A na okładce swojej książki pisze: "warto się im przyjrzeć. docenić ich różnorodność. Poznać ich historię. Dostrzec urok. Polubić". Warto. Jego książka jednak w tym nie pomaga.
Wydanie "Przewodnika..." jest tylko jedną z wielu akcji, mających na celu odczarowanie bloków. Osiedla interesują twórców i publiczność festiwalu Warszawa w budowie, na rzecz poprawy środowiska mieszkalnego działa stowarzyszenie Odblokuj.org, Co do pojedynczych akcji, performensów, happeningów – te wszystkie czarne kwadraty na ścianach bloków, napisy z zapalonych w oknach świateł nie sposób zliczyć. Już nawet urzędy chcą zmieniać podejście do blokowisk: w czerwcu 2011 r. odbywał się zorganizowany przez urząd warszawskiego Targówka cykl wydarzeń "RE:BLOK: Reaktywacja blokowiska". A to tylko jedne wakacje w jednym polskim mieście.
„Przewodnik…” nie jest wcale taki pionierski. Więc, zamiast tylko cieszyć się, że się ukazał, warto też spojrzeć na sposób ujęcia tematu. A ten zbyt często wpada w koleiny tradycyjnego przewodnika, dla którego najistotniejsze są kościoły i wszystko, co zabytkowe – ocalała na Muranowie świątynia, jeszcze XIX-wieczny drewniany domek na Bródnie, kamienica między blokami. Wolałabym, gdyby oprowadzający po blokowiskach Jarosław Trybuś większą uwagę poświęcił budowlom z wielkiej płyty. Informacje o nich są doprawdy ogólne i jest ich niewiele – i nie jest to retoryczna przesada.
W „Przewodniku…” brakuje informacji o układzie mieszkań na poszczególnych osiedlach. Czy na Chomiczówce kuchnie są ciemne czy jasne? Klatki galeriowe czy pionowe? A jakie wyposażenie było w mieszkaniach? W dodatku wśród punktów, zaznaczonych na mapie jako interesujące i opisanych w krótkim artykule, bloki to zdecydowana mniejszość. Natomiast w każdym rozdziale znajduję informacje o zabytkach i kościołach na danym osiedlu, a w co drugim o podwórkowych kapliczkach, choć ani zabytki, ani kościoły z reguły nie należą one do tego samego założenia architektonicznego co bloki.
Przykład: przewodnik po blokowiskach na Sadach Żoliborskich. Wyróżnionych na mapie miejsc, które warto zwiedzić, jest tylko dziewięć. Cztery z nich znajdują się poza założeniem Sady Żoliborskie, blisko sąsiedniego kwadratu, a właściwie trójkąta między ulicami Krasińskiego, Popiełuszki i Broniewskiego. No dobrze, dlaczego nie mielibyśmy zwiedzić najbliższej okolicy Sadów? Problem w tym, że w całym kwartale sąsiadującym z Sadami Trybuś każe nam zauważyć tylko: a) kościół, b) żeńską szkołę przyklasztorną, c) właz do kanału, którym powstańcy chodzili do śródmieścia, d) historyczną nazwę ulicy. Ja się pytam, co nazwa „Stołeczna” ma do tematu blokowisk? A kościół albo szkoła przyklasztorna?
Obok szkoły przyklasztornej są bloki. Administracyjnie do Sady, ale to już inne założenie architektoniczne. Kiedy powstały? Dlaczego zaprojektowano między nimi tyle zieleni i jak to się stało, że do tej pory żadnemu deweloperowi nie udało się wstawić między nie drugie tyle bloków? I co to za rotunda stoi między blokami? A kogo to obchodzi. Ważny jest kościół, klasztor, właz do kanału oraz przedwojenne tradycje.
To doprawdy kuriozalne, że „Przewodnik po blokowiskach” opowiada nie o blokach, a o tym, co ciekawego, a najlepiej zabytkowego stoi między blokami. Jak to się stało? Być może Jarosław Trybuś chciał opowiedzieć o blokowiskach, ale – jak to się często zdarza podczas snucia gawęd przez przewodników – opowiedziało mu się o czymś innym, o tym, o czym opowiadał już tyle razy i tyle razy słyszał, że niepodobieństwem wydaje się potraktowanie tego jako czegoś nieistotnego. Jak można – pomyślało się autorowi – spacerując po Żoliborzu nie wspomnieć, że tym włazem powstańcy z Powstania Warszawskiego wchodzili do kanału, który prowadził do Śródmieścia?
Być może rozwiązanie zagadki tkwi w tym, że książkę wydało Muzeum Powstania Warszawskiego, w którym zresztą pracuje autor. A Muzeum musi promować powstanie nawet w książce o warszawskich blokowiskach, które – przypomnijmy – mają w Warszawie bezprecedensowe rozmiary z powodu zniszczeń wojennych miasta.
A może pies jest pogrzebany w tym, że – jak czytam w stopce redakcyjnej – informacje do przewodnika zbierał cały zespół wolontariuszy? To by wyjaśniało także fakt, że w artykulikach „Przewodnika…” brakuje jednolitej, spójnej oceny modernistycznej utopii, jak gdyby autor nie miał przemyślanych filozoficznych kwestii, o których trzeba raz po raz mimochodem wspominać, gdy mówi się o blokowiskach. Jaki z tego morał? Warto pisać książki samemu. Na marginesie dodajmy: a jeśli nie pisze się ich samemu, to warto zapłacić ludziom za ich pracę.
Zakończę łagodząco: choć nie polecam bezrefleksyjnego podążania za oznaczonymi miejscówkami, mimo wszystko warto wybrać się na spacer z „Przewodnikiem…”. Bo innego przewodnika po stołecznych blokowiskach nie ma.
Tak wygląda Ostrowiec Świętokrzyski z lotu ptaka; zdjęcie pochodzi z blogu blog.waciobird.pl.
Te bloki, układające się w dziwacznie poskręcaną formę, przypomniały mi o miejskiej legendzie, według której widziane z góry ostrowieckie bloki tworzą napis LENIN.
Jest w niej stereotypowe myślenie: co złego, to komuniści. Bloki są niefajne? Och, mamy je przez komunistów. Tymczasem autorem idei taniego budownictwa z prefabrykatów, dostępnego finansowo dla zwykłych ludzi, był Le Corbusier. To on stworzył architektoniczną formę bloków, która bywa oceniana jako brzydka, odhumanizowana, przygnębiająca powtarzalnością form i anonimowością jednakowych mieszkań. To on wymyślił abstrakcyjność, geometrię urbanistycznego układu osiedli, która często dziś uważa się za czynnik sprawiający, że w blokach bardzo źle się mieszka.
Ponieważ Le Corbusier nie miał nic przeciwko abstrakcyjnym formom architektonicznym i urbanistycznym, to pomysł, by bloki układały się w litery, wydaje się z ducha raczej lecorbusierowski niż komunistyczny. Także „dla każdego takie samo mieszkanie” to raczej idea Le Corbusiera niż Sowietów.
Jest znaczące, że to w hasło LENIN mają układać się bloki, a nie – dajmy na to – w MARKS, STALIN czy choćby GIEREK. Marks jest kojarzony raczej z filozofią, Stalin – z dyktaturą, a Gierek to symbol PRL-owskiej codzienności (mówi się o meblach czy architekturze a’la późny Gierek). Natomiast Lenin jest symbolem idei wcielanej w czyn, komunizmu jako doktryny; pomysłu na prawdziwą demokrację, która okazała się porażką, nieżyciowym (bo niewydolnym ekonomicznie) wymysłem. Komunizm każdemu obiecywał sprawiedliwość społeczną; ten element doktryny został sprowadzony w miejskiej legendzie do prześmiewczej postaci: komuniści uważali, że wszyscy mają mieć po równo, dlatego pobudowali mrówkowce, w których wszystkie mieszkania są prawie takie same.
Lenin jest też pop-symbolem PRL-owskiego absurdu; propagandową, rytualną mantrą, wciskaną przez „komunistów” wszędzie. Więc czemu nie mieliby ułożyć bloków w LENIN-a?
O Ostrowcu mówi się, że jest czerwony. Nieprzerwanie do dzisiaj w Ostrowcu odbywają się pochody pierwszomajowe z orkiestrą dętą; w 1905 roku była tutaj Republika Ostrowiecka, zaraz po II wojnie światowej też były jakieś przyczółki lewicy. Zdaje się, że to dlatego akcja „Popiołu i diamentu” Andrzejewskiego toczy się w Ostrowcu. A jednak po tej legendzie widać, że Ostrowiec jest też bardzo negatywnie nastawiony do swojego lewicowego dziedzictwa. Blokowiska, które powstały w rozwijającym się w latach 70. Ostrowcu, są postrzegane jako ideologiczny, propagandowy bubel. Samo określenie „czerwony” ma przecież pejoratywne zabarwienie.
A przecież bloki, choć nie są cudem architektury, to mają swoje plusy: były przynajmniej tanim budownictwem mieszkalnym dla każdego.
Po sobotniej Paradzie Równości dostałam link do reportażu Telewizji Narodowej. Prawicowa kamera poruszała się po drugiej stronie (czyli nie tej mojej) kordonu policji. Link dostałam, bo opublikował go fanpage „Czytam prawicową publicystykę dla beki”.
Reportaż jest tak zły technicznie i jednocześnie w tak złym świetle pokazuje ludzi, którzy z kropidłami stali na Pl. Bankowym, że oczywiste jest, że Telewizja Narodowa nie istnieje, a filmik zrobił ktoś, kto na Facebooku należy do grupy „Tworzę prawicową publicystykę dla beki”.
Hasło „czytam prawicową publicystykę dla beki” wskazuje na to, że zarówno ja, jak i inni, którzy również lubią to, reagujemy śmiechem na prawicowców. Śmiejemy się z nich, bo nie pojmujemy ich braku zrozumienia dla inności.
Śmiejemy się też z trollowego filmiku, przedstawiającego satyrę na brak akceptacji dla odmienności homoseksualistów. LGBT są dla prawicowców obcy, więc (widzimy to w filmie) prawicowcy spodziewają się po nich wszystkiego najgorszego: adoptowania naszych, polskich dzieci, pedofilii. Nieomal przerabiania chrześcijańskich dzieci na macę.
Ale przecież ten nasz śmiech i parodiowanie prawicowców, nabijanie się z nich jest podstawową reakcją na inność. Zamiast ich odmienność zrozumieć, śmiejemy się z niej. Jednocześnie jesteśmy otwarci na odmienność LGBT. Wychodzi więc na to, że również my nie mamy zrozumienia dla inności. Bo co to za rozumiejące podejście, skoro jest wybiórcze?
W wykluczającej reakcji na odmienność jesteśmy podobni, choć my walczymy o równość dla różnych (choć, jak widać, nie dla wszystkich), a oni chcą wszystkich upodobnić światopoglądowo do siebie. Cóż, w ich beznadziejnej postawie przynajmniej nie ma hipokryzji.
W czwartek poszłam na koncert Otto von Schiracha i Zu do Hydrozagadki.
Koncert miał się zacząć o 21:00 lub 21:30. Że o 21, podawała strona internetowa. Że o 21:30, ulotka. Widać i tak nikt nie przywiązywał do tego zbyt dużego znaczenia, bo zaczął się po 22.
Pierwszy artysta grał 50 minut, a potem była tyle samo trwająca przerwa. W czasie przerwy w klubie leciała muzyka z płyt; część ludzi została w środku, część wyszła na zewnątrz, przed budynek - palić papierosy, stać w grupkach i gadać, siedzieć na krawężnikach.
Więc stoimy na zewnątrz, licząc na to, że jak koncert z powrotem się zacznie, to usłyszymy. I rzeczywiście: koło 23:30 słychać głośniejsze dźwięki free-jazzowego saksofonu – znak, że zespół zaczyna grać. No więc wchodzimy. Wszyscy kierują się pod scenę, bo na takim koncercie trzeba być pod sceną, to taka sama reguła savoir-vivre’owa jak reguły stroju w operze. Jedni pod tą sceną tańczą, inni tylko się gibają, jeszcze inni tylko lekko kiwają głową, ale wszyscy stoją. Siedzenia znajdują się z tyłu i pod ścianami, a tam nic nie widać, gorzej słychać. Niestanie pod sceną oznacza więc mniej intensywne uczestnictwo, a co za tym idzie lekceważenie muzyki. A skoro olewasz muzykę, to po co przyszedłeś na koncert? Pokazać się? Na klubowych koncertach olewanie muzyki nie jest w dobrym tonie.
Więc stoimy. Czekamy, bo dźwięki saksofonu były fałszywym alarmem: artyści tylko zaczęli się stroić i uzgadniać z dźwiękowcami nagłośnienie swoich instrumentów (jest zagadką, dlaczego nie robili tego przez ostatnie 40 minut, kiedy staliśmy na zewnątrz). Nastroiwszy się, schodzą ze sceny. Co za podłość. Ale nie opłaca się już rozchodzić, więc czekamy na stojąco. Na szczęście za 10 minut artyści z zespołu Zu wracają i koncert się zaczyna. Jest 23:50.
Od 21:00, kiedy koncert miał się zacząć, minęło 2 godziny 50 minut. Przez ten czas artyści występowali tylko przez 50 minut. Całe wydarzenie, do końca ostatniego z dwu koncertów, trwało jakieś 3 godziny 30 minut i składało się w 60% z czekania.
Spóźnienia i ciągłe stanie – to najbardziej przeszkadzało mi na tym koncercie. Z całą siłą spostrzegłam te irytujące, a nieodłączne elementy koncertu w klubie, bo po raz pierwszy od dość dawna byłam na klubowym koncercie.
Jeśli ktoś z czytelników nie bywa na koncertach w klubach, to powtarzam: koncerty w klubach zawsze zaczynają się ze spóźnieniem i najczęściej się na nich stoi. I pierwszą, i drugą uciążliwą cechę wiązałabym z punkową, kontrkulturową postawą, każącą ignorować taki mieszczański przesąd jak punktualność czy takie burżuazyjne wygody jak siedzenie.
Stanie na koncertach ma także inne znaczenie, głębsze niż proste przeciwstawienie się zastanym mieszczańskim formom i normom. Siedzenie w filharmonii miało wyłączać ciało i ułatwiać intelektualny i emocjonalny odbiór muzyki. Muzyka była przecież uważana za najczystszą ze sztuk: niematerialna, mogła sobie rościć prawo do absolutności. Muzyka, grana w klubach, kontestuje takie podejście. Wywodzi się ona z rocka i bluesa i – podobnie jak one – dowartościowuje cielesne uczestnictwo, cielesny odbiór muzyki. Z tym ostatnim wiąże się też głośność muzyki w klubach – zawsze taka, żeby dźwięk ogłuszał, wprawiał w drgania żołądek i poruszał nogawkami spodni.
A spóźnienia? Powiedziałam żartem, że jest to kontestacja mieszczańskiego przesądu, nazywanego punktualnością. Ale punktualność to wcale nie przesąd, tylko naprawdę niebanalna reguła, organizująca życie społeczne, bo pozwalająca zsynchronizować swoje działania z działaniami innych ludzi. Zegar na wieży kościelnej był wynalazkiem, który zrewolucjonizował średniowieczne miasta.
Ale na koncertach punktualność nie obowiązuje i nie wiadomo już, kto jest winny. Publiczność przychodzi spóźniona, bo wie, że koncerty zaczynają się z obsuwą. Knajpy czekają, aż publiczność przyjdzie. Inna interpretacja: czekają, aż ludzie wydadzą pieniądze w barze. W takiej sytuacji także muzycy nie czują się specjalnie zobligowani do punktualności.
Tego wszystkiego – sensu stania, spóźniania się, zbyt dużej głośności – tylko się domyślam. Bo stały się one powielaną bezmyślnie tradycją, wcale już nie kontestatorską, bo jak tradycja może być kontestatorska? W każdym razie w tym przypadku z całą pewnością jest tylko głupia i penerska.
Jeśli mogłabym wybierać, do których uświęconych tradycją zwyczajów mam się stosować, to wolałabym bezmyślnie trzymać się savoir-vivre’owych zasad niż bezmyślnie trzymać się ich łamania. Zgoda, punktualność nie jest ani przyjemna, ani fajna. Jest sztywniacka. Trochę tak, jak stanie w kolejce. Ale bez takich reguł, tak jak bez zegarków, życie byłoby cięższe i jeszcze bardziej stresujące. Wkurza mnie więc ignorowanie zasady punktualności na koncertach w klubach. Punktualność nie jest cool, ale jeszcze mniej cool jest czekanie godzinami na koncert!
Aha. Zu i Otto von Schirach robią naprawdę świetną muzykę. Poszłam na ten koncert, bo wiedziałam, że warto znieść to całe klubowe penerstwo dla samego Ottona. Domyślałam się, że dla Zu też, choć ich nie widziałam wcześniej na żywo. Otto jest naprawdę wyjątkowy w tym, jak łączy break core i metal; wyjątkowa jest też porcja złego smaku i parodii kultury popularnej, jaką von Schirach serwuje. Warte każdego czekania jest zobaczenie go, jak tańczy swój niesamowity taniec, inspirowany scenicznymi performance’ami gwiazd pop, ale daleki od ich aluzyjnego prężenia biustu i torsów.
Pewien Polonus ze Stanów, rzeźbiarz Andrzej Pityński, podarował Stalowej Woli monument „Patriota”.
Stalowa Wola przyjęła pomnik, chociaż nie za bardzo ma go gdzie postawić. „Patriota” ma bowiem proporcje amerykańskie: jest to postać mierząca 12 metrów. Właściwie nie jest to pomnik, tylko statua. Na pierwszy rzut oka wygląda jak jeden z transformersów, uchwycony w trakcie przemiany: ma jedno husarskie skrzydło, ekspresyjnie wygięte, wykonane ze zmatowionego, ciemnego metalu, imitującego poszarpaną tkankę. Z drugiego skrzydła został kilkut, postać ma dziurę w klatce piersiowej. Ma też miecz, klatę jak Connan Barbarzyńca, sylwetkę Supermana. Maskulinistyczna maszyna do zabijania. Superpatriota.
Teraz jest odlewany w Gliwicach. W Stalowej Woli stanie jesienią.
Twórca tego paskudztwa, Andrzej Pityński, przypomina mi Jana Matejkę. Punkty styczne są aż trzy.
Po pierwsze, historiozoficzność. Za twórczością Andrzeja Pityńskiego stoi pewna konkretna filozofia historii: martyrologia. Pityński wyrzeźbił już pomniki bohaterów narodowych: Popiełuszki, Jana Pawła II (dwie sztuki), katyński, Błękitnej Armii, a także monumenty o tematyce bardziej abstrakcyjnej, wskazujące na postawy godne pochwały: „Partyzanci”, „Sarmata”, „Mściciel”. No i „Patriota”. Na makabrycznym poszarpanym skrzydle „Patrioty” będą wyrzeźbione daty, symbolizujące szczególnie wzniosłe momenty w historii „golgoty Polski” (takiego sformułowania użyto w informacji prasowej).
Podobnie robił Matejko: malował obrazy, przedstawiające jego zdaniem ważne momenty w historii. Na czym budował swoją historiozofię, można przeczytać w świetnej książce Jarosława Krawczyka „Jan Matejko. Mistrz Legendy św. Stanisława”. Matejko, zresztą nie on jeden z XIX-wiecznej Polsce, szukał odpowiedzi na pytanie: dlaczego Polska straciła niepodległość? Czy to jej wina? Kiedy został popełniony błąd? Co Polska musi zrobić, żeby niepodległość odzyskać? Pityński, wypisując na skrzydle ważne dla Polski daty, jest więc późnym synem polskiego romantyzmu, co akurat nie dziwi, kultywowanie rzeczy nieaktualnych jest cechą grup polonijnych, podobnie jak przechowywanie słownictwa w Polsce już archaicznego i dawno nieużywanego.
Drugim elementem, łączącym Pityńskiego z Matejką, jest styl. Obaj łączą realizm, a wręcz naturalizm, z symbolizmem. Obaj ocierają się o kicz w swoim dążeniu do naturalizmu, który ma chyba uczynić trywialną symbolikę bardziej przekonującą. W efekcie naturalizm robi wrażenie nagiętego do tezy. Jest przesiąknięty patosem jak propagandowa powieść realistyczna.
Trzecia rzecz wspólna to robienie ze swojej sztuki międzynarodowych darów: darów kłopotliwych, bo przyjęcie ich oznacza przyjęcie filozofii dziejów, stojącej za dziełem. Nieprzyjęcie zaś jest trudne, bo – jak uczył Marcel Mauss w „Szkicu o darze” – odrzucenie daru zawsze jest zerwaniem kontaktu. Kiedy uznany artysta jednego kraju daje innemu krajowi swoje historiozoficzne dzieło, mamy więc do czynienia z narzucaniem przemocą swojej wizji historii i swojej wersji porządku świata.
Matejko dał bodajże Francji swoje ogromne obrazy, które nawet wówczas oceniano (poza Polską) jako nieco tracące kontakt z rzeczywistością. Znów odsyłam do „Legendy…”, opowiadającej historie o tym, jak Matejko obdarowywał rządy europejskie swoją wizją losu Polski wymalowaną na płótnie. Natomiast Pityński obdarowuje Polskę już od 13 lat. Pierwszym prezentem był pomnik Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej (Błękitnej Armii), stojący na warszawskim Żoliborzu, na Placu Grunwaldzkim, między pasami al. Wojska Polskiego. To nieludzki kicz. Żołnierze mają na nim niebieskie mundury, choć pomnik jest z brązu. A to dlatego, że mundury odlano ze specjalnego stopu metali, zabarwiającego się na niebiesko, żeby oddać niebieski kolor mundurów. Heh.
Wróćmy do „Patrioty”. Sfinansowało go Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. Nieprzyjęcie byłoby afrontem, więc Rzeszów przyjął. Ale teraz ma problem: pomnik jest wielki, ciężki i nie ma go gdzie postawić. Jedyne miejsce, które wchodzi w grę – pomiędzy pasami ul. Komisji Edukacji Narodowej, w centrum – odpada, bo przyciągający uwagę pomnik powodowałby wypadki.
Tak właściwie to dziwię się, że znaleźli w ogóle jakiekolwiek miejsce dla tego pomnika. Jeden z artykułów wspomina, że prezydent Rzeszowa ma dość pomników, tworzących miejsca pamięci (tu). Więc wydaje się, że lokalizacja między pasami drogi jest jego celowym pomysłem: postawienie pomnika w Auge’owskim nie-miejscu uniemożliwi wytworzenie się miejsca pamięci wokół amerykańskiego kuriozum. „Patriota” stanie się obiektem, przeznaczonym do szybkiego odbioru. Może to dobry pomysł: w Stanach stawia się różne wielgachne statuetki i intrygujące drogowskazy w takich właśnie miejscach, przy autostradach.
W Kurozwękach urodziła się i wychowała moja Mama. Ja jeździłam do tej wsi, do babci i dziadka, przez całe dzieciństwo na wakacje i ferie. Teraz przeczytałam (np. tutaj), że droga Chmielnik-Staszów, przebiegająca przez Kurozwęki, jest poszerzana, a wokół Kurozwęk powstanie obwodnica, współfinansowana z unijnego programu Rozwój Polski Wschodniej. Oznacza to, że przestaną istnieć miejsca, z którymi wiążą się moje dziecięce wspomnienia, a które są ładne jak z „Historii kina w Popielawach” Jana Jakuba Kolskiego.
Wiem, którędy będzie przebiegała obwodnica Kurozwęk. Można to łatwo opisać, bo kurozwęckie bezludzia mają swoje nazwy, tak samo jak mają je ulice w centrum Warszawy. Obwodnica na Górach odłączy się od drogi z Chmielnika, pobiegnie w stronę Mokrego, a potem wiele kilometrów przez Doły. Będzie też chyba przecinać Bukowiec.
Górami nazywa się sąsiednie, położone wyżej tereny. Mokre i Bukowiec to lasy. Jeśli chodzi o nazwy lasów, to w Kurozwękach i okolicy są jeszcze Modrzewie i (he, he) Wydymacz.
A Doły to malownicze polodowcowe pagórki, między którymi biegnie parów; na dnie parowu biegnie na wpół zarośnięta, polna droga. Tam, gdzie Doły są bardziej płaskie, znajdują się – znajdowały się – pola pszenicy, żyta, owsa, kukurydzy, rzepaku. Górki porasta polna roślinność. Do Dołów idzie się przez sady polną drogą. Gdy dojdzie się do Krzyża, widać jak na dłoni cały piękny krajobraz. I to właśnie Dołów – malowniczego miejsca z polnymi kwiatami, polodowcowymi pagórkami jak z bajki i wąwozami – już nie będzie. Zastąpi je droga.
Wiem, że idealizuję Kurozwęki. Nostalgia zniekształca mi spojrzenie. Spędzałam tam letnie kanikuły w dziecięcych czasach, kiedy świat wydawał się piękniejszy. Co gorsza, mój obraz Dołów nosi ślady pretensjonalnych, dziecięcych religijnych uniesień. Wspomniałam o krzyżu. Otóż Krzyż to polna, gipsowa, bielona figurka. Stoi w Dołach. W słoneczne dni widać go z daleka, bo stoi na górze. Doły to ogromna przestrzeń okolona lasami, ale nie zgubisz się tam, bo z każdego ich punktu widać Krzyż. Krzyż – drogowskaz i axis mundi, ech, gdybym trafiła tam dzisiaj, na pewno bym się na to wkurzyła, ale wtedy, kilkanaście lat temu, wydawało mi się to, ach, wspaniałe.
Niepokoi mnie, że Dołów już nie będzie, że będzie tamtędy przebiegać droga. To nie jest niepokój, wynikający z racjonalnych obaw, tylko niepokój chłopski, jak z „Konopielki” Redlińskiego czy „Tańczącego jastrzębia” Kawalca. Najpiękniejsze chyba miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam, przestanie istnieć. Przestanie istnieć dowód na porządek świata. Nawet jeżeli ten dowód był przeprowadzony bez spełnienia jakichkolwiek standardów racjonalności.
Pocieszam się myślą, że to tylko nostalgia: Doły jako centrum świata nigdy tak naprawdę nie istniały; istnieją tylko teraz, retrospektywnie, w mojej nostalgicznej wyobraźni. Wiem też, że tak bardzo żal mi Dołów tylko dlatego, że nigdy tam, w Kurozwękach, nie mieszkałam. Nie musiałam uprawiać pola na tych wertepach, gdzie żaden kombajn nie wjedzie, ani jeździć kurozwęckimi dziurawymi drogami. Gdybym spędziła tam – nie na letniej kanikule, tylko żyjąc na serio – kilka lat, na pewno wolałabym drogę od malowniczych nieużytków. Łatwo kochać wiejskie chwasty i bezdroża, chodząc po gładkich miejskich trotuarach.
Kto może być projektowanym odbiorcą piosenki „Cztery osiemnastki w moim samochodzie” Tomasza Niecika? Nie wydaje mi się, żeby byli to młodzi faceci pokroju Niecika, choć fantazja o „czterech osiemnastkach w moim samochodzie” wskazywałaby na to. Nie wydaje mi się, bo przecież młodzi wiedzą sami doskonale, co „jest teraz trendy, co jest teraz w modzie”. Nawet jeśli są modowymi abnegatami – nie każdy młody zajmuje się przecież gonieniem za trendami – to mają wyczucie mechanizmu mody. Wiedzą, że jak coś jest tak popularne, że już o tym pisze kobieca prasa, a hip-hop-polowcy układają piosenki, to wyszło z mody już pół roku temu.
Inaczej mówiąc: modne jest to, że słowa „trendy” używamy tylko ironicznie. Jeśli ktoś tego nie wie, to znaczy, że jest passe.
Jest pewne prawdopodobieństwo, że Niecik o tym wie i używa słowa „trendy” ironicznie; tak czy siak, my słuchamy tej piosenki ironicznie, z ironią podchodzimy więc także do określenia „trendy”. Czy jednak taki był odbiór projektowany? Bo odbiorca projektowany to nie to samo, co odbiorca faktyczny. Niecika wszyscy znają, ale czy tak miało być? Może Niecik miał być bardzo straight produktem weselnym, udającym produkt cool? A to, że na jego cool nabierają się tylko oderwane od realu ciotki, dzieci do lat ośmiu i inne osoby posiadające niedostateczną kompetencję kulturową, nie było zaplanowane?
Piosenka Niecika jest dla mnie zagwozdką, bo nie mogę przyjąć, że jest ona zupełnie nieskalana inteligencją ironią. O wiele łatwiej mi zrozumieć piosenki innego hip-hop-polowego zespołu – Letni Chamski Podryw.
Zespół Letni Chamski Podryw dystansuje się do samego siebie już samą nazwą - podryw jest letni, czyli przypisany do czasu rządzącego się innymi prawami, karnawałowego. Klip "Pupa" na koniec symbolicznie wraca do realu. Emsis budzą się ze snu o plaży, samochodach i laskach i, staroświecko mówiąc, rozpoznają swoją dolę.
Jeszcze bardziej autoironiczny jest kawałek „Czinkłaczento”. Podmiot jest ironiczny w stosunku do siebie samego: biedaka, który ma tylko trzy szlugi kupione na sztuki, i buraka, który bardziej dba o samochód niż o dziewczynę.
Wątpliwości budzi tylko to, że wprawdzie oni dystansują się do realiów swojego życia, dając jednocześnie znać, że są ich świadomi, ale już do marzeniowego obrazu samochody-laski-łańcuchy-kasa się nie dystansują. Przyznanie się, że z tych czterech mają tylko łańcuchy, nie jest jeszcze zrezygnowaniem z takiej wizji, według której fura, skóra i komóra są obiektem pragnień.
Rozważaniom, kto jest bardziej offowy - "Nasz Dziennik" czy "Krytyka Polityczna" - Agnieszka Żurek poświęciła swój artykuł "Kawa i propaganda" w "Naszym Dzienniku". Tekst dotyczy lokalu Krytyki Politycznej i podobnych miejsc, spodziewałam się więc czegoś, co będzie szło po linii wyznaczonej przez Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem jest to jeszcze jeden tekst o hipsterach, tyle że pisany z punktu widzenia radykalnie odmiennego od innych, bo skrajnie prawicowego.
Główna teza artykułu jest taka, że fasadowa lewicowość, proponowana przez modne warszawskie kawiarnie (chodzi głównie o Nowy Wspaniały Świat), choć pokazuje siebie jako antysystemową, awangardową, sprzeciwiającą się katolickiemu głównemu nurtowi, w istocie sama jest mainstreamowa, a postawy, które z niej wypływają, są właściwie sprawą mody, a nie jakichś przekonań wypływających z myśli krytycznej. Deklarowanie się po stronie Krytyki Politycznej nie jest krytyczne, tylko zachowawcze.
Autorka nie krytykuje samego czytania „Krytyki Politycznej” ani osób najbardziej lewicowo zaangażowanych. Wydaje się, że radykałów zostawia w spokoju z szacunku, z solidarności. Krytykuje uważanie imprezowania lub siedzenia na kawie w NWŚ za działalność wywrotową czy żarty z Rydzyka lub Kaczyńskiego jako element cool towarzyskiej konwersacji. Powierzchownym, lifestyle’owym przejawom lewicowej kontestacji zarzuca bezrefleksyjność.
„Proponowana myśl nie jest twórcza ani odkrywcza, ale opiera się jedynie na negacji tradycyjnych wartości i "wyzwoleniu obyczajowym"”
To ciężki zarzut, gdy się stawia go pod adresem ludzi lubiących słowo „krytyczność”. Nie sposób jednak odmówić mu zasadności: nie każdy pijący kawę w lokalu Krytyki Politycznej interesuje się krytycznie czymś więcej niż swoją latte, chyba każdy ma jednak tendencję do wyobrażania sobie, że imprezowanie albo nabijanie się z katolicyzmu jest wywrotowe, antysystemowe, awangardowe.
Autorka zarzuca KP także mainstreamowość. To dość zabawne: każda ze stron – lewicowa i prawicowa – uważa za mainstream system wartości i mody strony przeciwnej, a swoją działalność uważa za wywrotową, wymagającą odwagi, pójścia pod prąd. Czytelnicy „Krytyki” za mainstream uważają katolicyzm, a jego wykpiwanie – za fajny sposób bycia oryginalnym. Katolicy-narodowcy z „Naszego Dziennika” za mainstream uważają brak wartości katolickich, a siebie ze elitarną grupę mężnych bojowników o te wartości.
Moim zdaniem obie strony mają założenie na temat życia społecznego błędne, ale podobne. Wyobrażają sobie, że społeczeństwo jest zorganizowane przez jeden system: zniewalający, quasi-totalitarny, homogenizujący. Choć słowo system zastępują słowem mainstream, nie zdają sobie sprawy z tego, jakie przesunięcie sensów ta przemiana semantyczna za sobą pociąga. Słowo „mainstream” sugeruje, że nisz jest wiele – poza mainstreamem znajdują się więc i hipsterzy z NWŚ, którzy swoim stylem życia manifestują swoją wywrotowość i awangardowość (a którym autorka zarzuca, że są mainstreamem), i radykałowie z „Naszego Dziennika”. To słowo sugeruje też, że „główny nurt” to coś płynnego (a nie – jak w przypadku określenia „system” – stałego, uporządkowanego i przewidywalnego); dopuszcza ono myśl, że określane przezeń społeczeństwo rozdziela się na wiele bocznych nurtów, bo składające się nań jednostki dążą do ciągłego odróżnienia się od sąsiadów. Według takiego modelu społeczeństwo cechuje raczej różnorodność „wyżu nisz” niż homogenizacja i masowość.
Ponieważ mam sentyment do nisz i do oryginałów, to czytam czasem „Nasz Dziennik” w poszukiwaniu fantastycznych ciągów myślowych. I tym razem logika tekstu jest ciekawa. Autorka ma rację w jednym: to ona, młoda prawicowa dziennikarka, jest bardziej oryginalna od tych młodych lewicowych dziennikarek, których – parafrazując Masłowską – siedzi po dwanaście w każdej modnej kawiarni.
Tylko czy wyróżnienie się jest aż tak ważną wartością? Ja jednak chyba wolę, żeby mi radykałowie więksi ode mnie zarzucali, że mam mieszczańskie albo mainstreamowe zwyczaje i że zaprzedałam się systemowi, niż wyobrażać sobie z resentymentem, że robiąc coś niemodnego walczę z systemem.
"Kilka dni temu kliknęłam na filmik na You Tube'ie, po którym spodziewałam się okazji do pośmiania się. Nazywał się 'Wulkan seksu w tańcu irlandzkim' i przedstawiał ubraną na różowo tipsiarę, która tańczy na wiejskim podwórzu za domem, w tle widać jakieś rudero-budowy. Filmik oczywiście był amatorski. Ale przed pomyśleniem 'haha, pewnie przedawkowała oglądanie You can dance' powstrzymała mnie jego konstrukcja narracyjna. Za kamerą stoi ktoś - jakaś kobieta - która szydzi z podskakującej tipsiary (okazuje się, że różowa panna ma na imię Klaudia). 'Hahaha, nnno, prawie dobrze, prawie dobrze, rączki przy sobie, obciągnij palce'; 'nie wychodzi ci? Bo się nie starasz!'.
Oczywiście po tym ostatnim tekście już nie było mowy o tym, żebym szydziła z Klaudii. Zamiast tego uznałam ją za kafkowskiego bohatera, osaczonego głosami wywołującymi poczucie winy. To, że Klaudia mimo ciągłej krytyki tańczy i do tego jeszcze wrzuca filmiki na You Tube, uznałam za akt bohaterstwa.
Na fali wzruszenia i utożsamienia się obejrzałam wszystkie filmiki Sióstr Knyś. Okazało się, że oprawcą z 'Wulkanu seksu w tańcu irlandzkim' była Jolka, siostra Klaudii. Że właściwie to obie boją się wyśmiania, są ambitne i dowcipne. Robią filmiki, żeby zaprezentować swoje taneczne i wokalne talenty, ale te filmiki zwykle ulegają rozpadowi po jakimś pół minuty, bo dziewczyny są niesamowicie autoironiczne.
Spodobało mi się też, że dla sióstr Warszawa jest axis mundi, zmitologizowanym centrum świata. Cały czas wspominają o niej - a to, że w Warszawie je wyśmieją, a to, że coś na pewno zostanie w Warszawie docenione. Mają poczucie, że żyją na prowincji swoim bezsensownym życiem, napędza je tylko myśl o tym, że gdzie indziej – w metropolii – życie jest sensowne. Widać to nieźle w filmiku 'Szok w szklarni'.
Oglądając filmiki, tematyzowałam te wszystkie toposy. Metropolia jako ziemia obiecana; dwie siostry – Klaudia i jej zły sobowtór Jolka. Dostrzegałam paralelizmy budowy różnych filmików, na przykład ten autoironiczny rozpad. W ten sposób powoli dochodziłam do nieuchronnego wniosku, że ta łatwość, z którą dostrzegam te wszystkie toposy i paralelizmy, jest podejrzana. Że wyrazistość (może nawet gęstość) filmików sióstr nie świadczy o geniuszu dziewczynek z prowincji, ale o tym, że oglądam fejka.
No i faktycznie, to mistyfikacja. Klaudę gra Matylda Damięcka, a Jolkę - Agata Sasinowska. Byłam wściekła, gdy się zorientowałam. Podobnie, jak wściekli byli ludzie, którzy nabrali się kilka lat temu na Lonelygirl15 – autorkę youtube’owych home videos, które okazały się produkcją autorstwa sztabu scenarzystów, produkcją telewizyjną wyemitowaną na youtube. Mówili: 'You Tube's not for fake stuff! It's for real stuff!' (An Anthropological Introduction to You Tube Michaela Welscha, 38:57). W przypadku Sióstr Knyś sytuacja jest podobna i pewnie to też telewizja stoi za filmikami – w ostatnich 'odcinkach' siostry są już w Warszawie i szukają siedziby TVN, żeby spotkać tam kogoś sławnego, więc pewnie za kilka dni, gdy ich tubowa popularność jeszcze wzrośnie, wkroczą do Dzień Dobry TVN.
Ale właściwie skąd ta złość? Nikt nie lubi być oszukiwany, ale czego dotyczy oszustwo? Statusu ontologicznego dziewczyn sprzed kamerki? Zamiast święcie się oburzać na to, że ktoś złamał pakt o byciu autentycznym na You Tube i użył sygnałów amatorskości (źle nagrany dźwięk, przypadkowe zdarzenia i rzeczy w drugim planie) jako języka filmowego, warto byłoby wyciągnąć morał taki, że może to nie jest aż takie oszustwo. W końcu autentyczność jest zawsze czymś skonstruowanym, a Lonelygirl15 czy Siostryknys są tylko szczególnym przypadkiem tej konstrukcji – szczególnie dopracowanym znaczeniowo, bo stworzonym przez profesjonalistów, a nie nastoletnie amatorki.
Tak działa cała literatura: tworzy postaci fikcyjne, ale prawdziwsze od prawdziwych, obrysowane grubym konturem, wrysowane w toposy i mitologie, wyraziste. Niewątpliwie łatwiej się z nimi utożsamiać, poczuć do nich sympatię, niż do postaci z amatorskich tekstów, z CV albo z rodzinnego zdjęcia. Ale pewnym utrudnieniem jest rama (miejsce lub sposób publikacji), która sygnalizuje, że mamy do czynienia z fikcją, przypomina, że osoba, którą poznajemy – choćby była nawet sympatyczna jak obie siostry Knyś razem wzięte – nie istnieje.
Ukrycie tej ramy, chociaż na moment, jest bezcennym momentem. W kontakcie z naiwnym twórcą można pozwolić sobie na bycie naiwnym odbiorcą: na polubienie bohatera, życzenie mu dobrze i płakanie, gdy mu się nie powodzi. Bezcenna jest też możliwość ponownego, drugiego odczytania, w którym orientujemy się, że mieliśmy do czynienia z mistyfikacją, bo mistyfikacje są pouczające. Ta uczy, że lubimy historie o ambitnych i zdolnych dziewczynkach z prowincji; że poszukiwania autentyczności nie da się tak łatwo wytrzebić; że literatura wciąż próbuje przekroczyć samą siebie i uniknąć fikcji, a przynajmniej my taką literaturę lubimy czytać i takie filmy lubimy oglądać: mam na myśli zarówno reportaże, jak i naukowe, choć przemycające wątki etyczne książki Kępińskiego; reality show, jak i youtubowe mistyfikacje.
Powinnam sprostować tytułowe zdanie. Ponieważ sióstr Knyś nie ma, już nie mogę ich tak po prostu lubić. Teraz raczej doceniam pomysł na wprowadzenie postaci do publicznej świadomości za pomocą serii filmików udających amatorskie; a lubię osoby, które wymyśliły historię o siostrach Knyś. Choć jeszcze nie wiem, kim te osoby są.
Powyższy tekst opublikowałam tu 11 stycznia; kilka dni później go zdjęłam, ponieważ mój post znajdował się na pierwszej stronie w wyszukiwarce i przez to wpływał mocno na opisywany fenomen. Ludzie linkowali sobie go jako dowód na to, że siostry Knyś są mistyfikacją. Nie taka była moja intencja - chciałam go życzliwie opisać, a nie zniszczyć opisując. Dlatego skasowałam.
Wrzucam tekst z powrotem, bo wygląda na to, że mój tekst już niczego nie psuje: googiel już wie skądinąd, że to mistyfikacja. Wikipedia głosi, że Siostry Knyś to "internetowy serial na portalu Youtube". Ale to przecież znów tylko domysł; tak naprawdę wciąż wiadomo tyle samo. Wiadomo, że to mistyfikacja, ale nie wiadomo, kto i po co to robi: w celach komercyjnych? badawczych? artystycznych?
Twórczość Rafała Karcza znalazłam w Internecie: jego dwieście obrazów w wysokiej rozdzielczości „wisi” na Flickrze, artykuły o nim są zebrane na jego domowej stronie, na jego twórczość można też trafić na portalach aukcyjnych ze sztuką.
Rafał Karcz mieszka i maluje w Krakowie, a właściwie pod Krakowem, w Bronowicach. „Siedzę sobie tam i koresponduję ze światem. Środowisko krakowskie mnie olewa i, mówiąc krótko, ja je też”, mówi w jednym z wywiadów. Obustronne ignorowanie się bynajmniej nie oznacza marginalizacji Karcza, który dużo maluje i dużo wystawia – w samych tylko latach 2009 i 2010 miał szesnaście wystaw indywidualnych i zbiorowych. Bronowice Karcza są raczej zlokalizowane w Internecie niż pod Krakowem.
To czyni z Karcza artystę bardzo nowoczesnego (a technicznie rzecz biorąc ponowoczesnego), choć takiej kwalifikacji nie sugeruje dziedzina sztuki, którą uprawia: Karcz tworzy akwarele (dokładnie, są to obrazy tworzone techniką mieszaną), jest członkiem Stowarzyszenia Pastelistów Polskich i amerykańskich, słowem, operuje tradycyjnymi narzędziami. Ale ważniejsze i ciekawsze dla mnie jest to, że tematy do swoich obrazów Karcz znajduje zazwyczaj w sieci: maluje ze stopklatek filmików z You Tube, z fotek zespołów i ich fanów. Tworzone przez niego obrazy mają więc w sobie ślad Internetu i funkcjonujących w nim fotografii: te nowe media uobecniają się w tematyce, kompozycji i sposobie przetworzenia fotki czy stopklatki na obraz malarski.
W wielu ze swoich prac Karcz odtwarza cyfrowe zabrudzenia, piksele z filmików niskiej rozdzielczości, niedoskonałości wydruku komputerowego.
Technicznie osiąga to, łącząc sitodruk z akwarelą. Ważniejsze jednak jest znaczenie tego gestu: podkreśla on cyfrowe zapośredniczenie między „analogowym” doświadczeniem – doświadczeniem koncertu, clubbingu, afterparty, bycia świadkiem stłuczki samochodowej czy zamieszek ulicznych – a analogowym obrazem malarskim. Ten ostatni jest zresztą potem sfotografowany i wrzucony na Flickr, więc trafia z powrotem do sieci, w cyfrową rzeczywistość.
Karcz rezygnuje z przekornych, szokujących estetyk, którymi posługiwały się portretowane przez niego subkultury: jedynie do nich nawiązuje, stosując je w złagodzonej postaci. Obrazy Karcza pełne są malarskich chropowatości. Są tu zgrzyty kolorów, jest artykułowanie cyfrowych niedoskonałości, które można rozumieć jako analogiczne względem twórczych wykorzystań amplifikacji i przetworzenia dźwięku: mikrofonów, megafonów, przesterów czy sprzężeń rockowych gitar.
Artysta maluje ludzi w tłumie (serie Revolt, U-Bahn) i wielkomiejskie, industrialne pejzaże. Najczęściej jednak oddaje w swoich obrazach styl życia alternatywnych kultur: hippisowskiej, punkowej, hip-hopowej. Interesuje go ich dekadencja: moment, gdy rewolucyjne ideały zostają już zarzucone, a same ruchy, wchłonięte przez „system”, są już tylko alternatywnym stylem życia, jednym z wielu.
Portretuje on subkultury jak botanik-ilustrator, tworzący ilustrowany atlas roślin: zbiera okazy i przerysowuje je, by pokazać je jako egzemplarze gatunków lifestyle’owych: impreza, koncert, sposoby słuchania muzyki, sposoby tańczenia, afterparty, branie narkotyków, włóczenie się bez celu.
Concert, Faces, Bronx Fest, Hip hop – w tytułach obrazów Karcza pojawiają się nazwy bardzo ogólne, gatunkowe. I zespoły, i ludzie w tłumie na obrazach są anonimowi, przedstawieni bez nazw własnych, odarci z zapisanych w wyglądzie osobniczych informacji, takich jak nazwa zespołu czy marki ciuchów klubowicza; są sprowadzeni do reprezentantów gatunków. Być może dzięki temu wizualnemu uogólnieniu obrazy Karcza nie mają siły werdyktu, lecz raczej pokazują piękno tego dziwnego świata.
Artysta zdaje sprawę z klęski antysystemowych utopii, którymi były kultury alternatywne, portretując je jako obszary pochłonięte zabawą; maluje je też w sposób nieco populistyczny, bo akwarelami, które są bliskie mieszczańskiemu gustowi. Ale nie ocenia. I słusznie, bo te utopie nie mogły nie ponieść klęski. Jak dowodzą autorzy książki o kontrkulturze Bunt na sprzedaż. Dlaczego kultury nie da się zagłuszyć (Joseph Heath, Andrew Potter. Tłum. Hanna Jankowska. Warszawa: Muza 201o, seria Spectrum), jeśli „system”, z którym walczyły subkultury, jest systemem kultury, to zwyczajnie nie ma od niego ucieczki. Nie można żyć poza nim. To dlatego subkulturowe alternatywy – zwykle uważające wyznaczane przez siebie drogi jako te, którymi można uciec od konsumpcjonizmu – niezmiennie kończyły jako dostarczyciele znaków firmowych dla antykonsumpcyjnych towarów, które doskonale się sprzedają. Historia popularności postpunkowego grunge’u w latach 90. (na czele z Nirvaną) jest doskonałym przykładem tego mechanizmu.
Wracając jeszcze do tematu mediów: tematy, które podejmuje Karcz, są tematami fotograficznymi, ich ujęcia również zaczerpnięte są z tego medium. Co nie dziwi, jeśli pamiętamy, że artysta przemalowuje stopklatki z You Tube'a, które – nawet jako składnik filmowej sekwencji ruchomych obrazów – muszą zachowywać estetykę fotografii. Karcz przenosi do szlachetniejszego medium tematy popularne, podejmowane przez fotografię dokumentalną, a nie malarstwo: gestykulację hip-hopowców, gesty muzyków punkowego zespołu; twarze: zmęczone podczas afterparty, zasłuchane podczas koncertu; zamieszki uliczne. Maluje ponowoczesne – zapośredniczone medialnie, choć pozornie tradycyjne, bo akwarelowe – scenki rodzajowe z życia metropolii.