sobota, 31 lipca 2010

Z biznesplanem na życie

W "Dużym Formacie" przeczytałam reportaż "Lepiej płakać w ferrari" o kandydatach na międzykierunkowe studia ekonomiczno-menedżerskie (MSEM na UW).

Poruszające, że ci dziewiętnastolatkowie tak drobiazgowo planują swoją przyszłość - nawet jeśli nierealistycznie, z ogromnym parciem na kasę i pragnieniem symboli prestiżu. Wiedzą, kiedy chcą co osiągnąć - kiedy mieć luksusowy samochód, kiedy pracę za 10 tysięcy, kiedy rodzinę - i wybór studiów jest częścią ich planu.

Poruszające nie jest dla mnie to, na co największy nacisk kładzie autorka reportażu Sylwia Szwed, czyli ich focus na kasę, ale właśnie to planowanie. Bo to podejście jest bardzo, ale to bardzo różne od tego, co kierowało mną przy wyborze moich studiów (zresztą też międzywydziałowych).
Dziwią się, kiedy rozmawiają z humanistami. Są jak z innej planety. Nie mogą zrozumieć, że humaniści nie planują, co po studiach, że się tym nie przejmują, że idą na żywioł.
To prawda: ja, humanistka, nie planowałam, co po studiach. Chociaż wcale nie dlatego, że się nie przejmowałam. Wprost przeciwnie - za moją niechętną wobec planowania postawą "jakoś to będzie" stało przekonanie że nie, wcale nie będzie.

Ci ludzie wybrali swoje studia nie tylko dlatego, że "trzeba żyć godnie" (czyt.: że nie wyobrażają sobie życia bez dużej kasy), ale też dlatego, że "ekonomia to nauka o pieniądzach i jak one kierują światem". Nie tylko z przyczyn pragmatycznych, ale też poznawczych. Krzywdzące jest pokazywanie ich jako ludzi, których poza kasą nic nie interesuje. Bo przecież oni wierzą, że jak się nauczą ekonomii, to zrozumieją mechanizmy rządzące światem. I to jest coś, co ze MSEM-owcami mam wspólnego: też uważam, że to, o czym się uczę (kultura) rządzi światem i warto te mechanizmy rozumieć. :-)

A focus na kasę, który Sylwia Szwed u tych ludzi piętnuje? Cóż. Ja nie odważyłabym się rzucić kamieniem w MSEM-owców, bo wydaje mi się, że to przywiązywanie tak dużej wagi do pieniędzy cechą naszej kultury :-). Kultury kapitalizmu postmaterialnego, w której żyjemy wszyscy, włącznie z Sylwią Szwed.

U Edwina Bendyka przeczytałam taką krótką historię konsumpcji. Kiedyś kołem napędzającym kapitalizm była etyka protestancka: pracować sumiennie, żyć skromnie, gromadzić. Ale to poprzestawanie na małym przyniosło Wielki Kryzys. Zaczęto więc stymulować gospodarkę przez odwoływanie się już nie do potrzeb, które łatwo mogą zostać zaspokojone, ale do pragnień niematerialnych.

Dzisiaj konsumpcja w krajach rozwiniętych dotyczy głównie towarów, które - choć są mniej lub bardziej zwykłymi produktami - zostają wpisane przez reklamy w plan mityczny, więc quasi-religijny. Kupując produkt, kupujemy obietnicę szczęścia, zadowolenia, bycia wyjątkowym, bycia sobą czy czegoś innego związanego z naszą tożsamością lub dobrostanem, który jest czymś innym niż dobrobyt. Do takiego mieszania świata produktów i sensu życia nawiązuje tytułowe hasło "lepiej płakać w ferrari". Niby wyraża ono dystans MSEM-owców do reklamowego mitu. Tylko że, choć wiedzą oni, że ferrari szczęścia nie daje, to tak naprawdę nie potrafią zdekonstruować postmaterialistycznego kapitalistycznego przekonania, że porządek materialny ma coś wspólnego z porządkiem emocjonalnym. Że płakanie i ferrari jakoś się mają do siebie.

Ale konia z rzędem i dozgonny respect dla tego, kto umie swoją tożsamość i swoją konsumpcję bezbłędnie rozgraniczać.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Orientacja i poglądy to prywatne sprawy. Do jakiego stopnia?

W sobotę Marszałkowską przeszła parada EuroPride. Bez poparcia prezydent miasta, bez pieniędzy od miasta i od sponsorów. Prawie zupełny brak tych ostatnich jest dowodem na wypieranie istnienia mniejszości seksualnych. A więc żadna marka piwa, żaden bank ani telefonia komórkowa nie chce się kojarzyć z paradą. Także na najniższym szczeblu ewolucyjnym marketingu, tam, gdzie reklama produktów zatrzymała się na etapie nabazgranego "promocja" na dykcie (to cytat z Sylwii Chutnik) widać niechęć do EuroPride. Z wyjątkiem jednej osoby, sprzedającej wuwuzele z wózka, nie było sprzedawców kiełbasek, hot-dogów, waty cukrowej ani - co najbardziej dotkliwe w trzydziestokilkustopniowym upale, gdy idzie się w południe środkiem Marszałkowskiej - zimnych napojów. To uderzające, bo trzy miesiące temu widziałam, jak sprzedawcy zniczy zjawili się na Krakowskim Przedmieściu już w kilka godzin po absolutnie niespodziewanym rozbiciu się tupolewa. Czyżby tym razem - choć czasu było więcej - to strach spraraliżował oddolną przedsiębiorczość?

No, to już znacie moje poglądy na temat parady równości. Tak, uważam, że temat jest ważny, a postulaty środowisk LGBTQ zasadne i w imię tych swoich poglądów smażyłam się w sobotę w centrum miasta. Może zresztą nie powinnam poruszać tego tematu, tak samo, jak nie poruszałam tematów wyborów czy żałoby (w czasie żałoby). Bo to są takie sprawy, na które każdy ma już skrystalizowane swoje prywatne zdanie, o których piszą wszyscy publicyści we wszystkich gazetach, a o których nie rozmawia się przy stole. Bo po co? I tak każdy wie swoje. Tylko pokłócić się można.

Mówienie na tematy prywatne nie jest konstruktywne? Czasami nie jest. Czasami nie ma co starać się przekonywać swoimi argumentami swoich bliskich; własne zdanie wystarczy - i należy - wyrazić pójściem na wybory albo na paradę.

A czy sama parada jest konstruktywna? Przecież jest publiczną wypowiedzią na temat preferencji seksualnych, a więc bardzo prywatny. Spotykałam się z anty-paradowymi argumentami sięgającymi właśnie do tego savoir-vivre'owego przekonania, że o prywatnych sprawach nie mówi się publicznie. To było coś w rodzaju: "co mnie to obchodzi, że są gejami. A niech sobie będą. Czy ja informuje całe miasto o swojej orientacji seksualnej?".

Ja uważam, że w tym przypadku to niemówienie byłoby niekonstruktywne. Istnieje pewna różnica między nieporuszaniem trudnych tematów przy rodzinnym obiedzie, który trwa dwie godziny, a nieporuszaniem trudnego tematu przez całe życie w imię publicznego spokoju. W tym drugim przypadku lepiej wywlec do miejskiej przestrzeni to, co prywatne. Bo tylko wtedy może udać się zrewidować społeczne przekonania na temat tego, co w zaciszu domu jest właściwe, a co nie. Chociaż tematem parady jest prywatność, to przekonania na jej temat są formowane na poziomie społecznym, w procesie socjalizacji, i dlatego przedyskutowane i skorygowane mogą zostać tylko na publicznej agorze.

Nasuwa mi się skojarzenie z przemocą rodzinną. Kiedyś ludzie uważali, że jeśli rodzic bije dziecko, nie należy się w to wtrącać - to prywatna sprawa rodziny. Jednak dzięki wyciąganiu tej prawatnej sprawy do przestrzeni publicznej, choćby kampaniami społecznymi, to się zmieniło (ku rozpaczy ultraprawicy). Mieliśmy więc do czynienia z przesunięciem granicy w życiu prywatnym: bicie niegdyś było uważane za coś w porządku, teraz uważane jest za złe. Środowiska LGBTQ, wyciągając swoją sprawę na światło dzienne, chcą osiągnąć zmianę w przeciwnym kierunku: żeby związek homoseksualny, uważany dziś za zły albo przynajmniej gorszy, zaczął być postrzegany jako coś w porządku.

środa, 7 lipca 2010

"Najmniej Nowoczesne Muzea"

Wyszedł właśnie nowy "Notes na 6 Tygodni", a w nim zabawny przewodnik po małych muzeach (czy raczej relacja z eskapady po nich), czyli artykuł Agnieszki Rodowicz "Najmniej Nowoczesne Muzea Warszawy". Fajny pomysł na wakacyjne popołudnie w mieście - pójść do jakiegoś małego muzeum w starym stylu, takiego, co to jest odwiedzane tylko przez wycieczki klasowe. Przypomnieć sobie, dlaczego słowo "muzeum" trochę źle się nam kojarzy. Ale też odszukać w zakurzonych kolekcjach fascynujące, dziwaczne obiekty, albo ekspozycje, które przypominają gazetkę szkolną raczej niż to, do czego przywykliśmy w nowoczesnych muzeach z nowoczesną sztuką.

Teraz garść zastrzeżeń. Pomysł Agnieszki Rodowicz jest pomysłem dobrym dla zblazowanych intelektualistów. Troszkę jest w nim - szczególnie w dowcipnym stylu relacji - protekcjonalności w stosunku do naiwnie zrobionych kolekcji . Dużo w nim też nostalgii za dzieciństwem, w którym wyjście do takiego muzeum było atrakcją - bo nie było lekcji, bo w nudnym muzeum zawsze jednak trafiło się na jakąś budzącą lekki dreszczyk strachu figurę woskową w kącie sali.

Mimo tych zastrzeżeń projekt bardzo mi się podoba. Zobaczenie muzeum innego niż te spełniające współczesne standardy poszerza horyzonty, to znaczy na przykład pozwala sobie przypomnieć, że współczesne muzeum ma swoje korzenie w kolekcji surrealistycznych przedmiotów. Podoba mi się też dlatego, że - mimo wszystko - nie tylko zblazowani bywalcy galerii i nowoczesnych muzeów mogą cieszyć się z wizyty w "naiwnym" muzeum miar i wag. Czy to nie pociąg do dziwacznych przedmiotów sprawił, że to do Muzeum Techniki w PKiN podczas tegorocznej Nowy Muzeów była najdłuższa kolejka?

***

Notes jest wydawnictwem bezpłatnym. Żeby go mieć, trzeba go upolować. Tutaj lista warszawskich miejsc, w których można go znaleźć.