niedziela, 23 grudnia 2012

Siła krytyki?

Kończy się grudzień, a na Dworcu Centralnym w Warszawie nie wisi żadna reklama. W zeszłym roku przed świętami na jego fasadzie zawisła wielkoformatowa płachta (sweterki H&M za 79 albo inne 119 zł) i spotkała się z krytyką. Optymistycznie zakładam, że te dwa fakty mają ze sobą jakiś związek.

Kiedy w grudniu 2011 na Centralnym zawisły sweterki, decyzję krytykowała „Gazeta Stołeczna”, na Chłodnej 25 odbyła się debata z przedstawicielem PKP i miejskimi społecznikami. Oburzenie wzięło się wtedy chyba stąd, że dworzec był świeżo odnowiony – może od miesiąca albo dwu, już nie pamiętam – i chyba po raz pierwszy od lat wyglądał naprawdę ładnie. Może ludzie nie zdążyli się nacieszyć jego widokiem i dlatego wyjątkowo wyraźnie dotarło do nich, że przez wielkoformatowe reklamy coś tracą?

Zresztą wtedy, przed Euro 2012, reklamy w Warszawie pojawiały się w wielu miejscach, które do tej pory były wolne od komercji. Przez pół roku na moście średnicowym wisiały reklamy Carlsberga i Coca Coli. Musiał oglądać je każdy, kto gapił się za okno przejeżdżając przez Wisłę – a ludzie robią to dość często. Nad Warszawę zaczął wznosić się balon z napisem Orange. Wiosną 2012 r. na Placu Defilad, w strefie kibica, zaczął powstawać McDonald's. Na Centralnym – odnowionym właśnie na Euro – w grudniu zawisły sweterki H&M, a w czerwcu płachta witająca turystów. Wreszcie przy palmie stanęła ogromna dmuchana piłka. 
Każde z tych wydarzeń wywoływało krytykę: „Gazeta Stołeczna” publikowała artykuły, po sieci krążyły krytyczne grafiki, niektóre podpisane przez znanych artystów. Także sprawa Centralnego była oprotestowana – „Stołeczna”, grafiki, memy, dyskusje. Byłam wtedy na debacie na Chłodnej 25. To było smutne. Wszyscy, włącznie z przedstawicielem PKP, zgodzili się, że z tymi reklamami w przestrzeni publicznej to skandal i trzeba z nimi coś zrobić. Odebrałam to jako sytuację jak z powiedzenia: „trzeba działać! Powiedzieli Indianie rozkładając się wygodnie”. Że krytyka – krytyczne artykuły, debaty – nie ma na nic wpływu.

Reakcją na reklamy na Centralnym była debata
A jednak płachty na Centralnym już nie ma. Nie sprawdziły się też czarne wieszczby, że reklamowi deweloperzy, skoro raz przekroczyli granicę, będą starali się ten obszar objąć w stałe posiadanie. Że płachty na moście już zostaną, podobnie Centralny też nadal będzie obwieszony reklamami, że tymczasowy McDonald zostanie na Placu Defilad, tak jak zostało os. Przyjaźń na Jelonkach (to tymczasowe domki, które miały służyć tylko budowniczym pałacu Kultury, a stoją do dzisiaj). Właściwie ze wszystkich wspomnianych reklam pozostał tylko balon Orange.

Czyli jednak krytyka ma wpływ? Może nawet coś więcej. Boltanski i Chiapello w "Nowym duchu kapitalizmu", który właśnie czytam, piszą, że krytyka kapitalizmu jest jego integralnym elementem. Nie istnieje rynek w stanie czystym; zawsze jest on włączony w społeczeństwo, a ono jakoś na niego oddziałuje. Głosy społeczeństwa są – w pewnym stopniu muszą być –  uwzględniane przez kapitalizm. Oczywiście to kapitalizm dyktuje warunki, ale społeczeństwo może je negocjować. Np. piętnować płachty na reprezentacyjnych budynkach albo czynić bezprawnym zatrudnianie na śmieciowych umowach.

Podobnie pisze Karl Polanyi w „Wielkiej transformacji”. Opisuje, jak państwo w XVIII czy XIX wieku próbowało opóźnić szybkie przemiany gospodarcze, które uderzały w ludzi. Oczywiście nie zatrzymało rozwoju kapitalizmu, ale nieco go złagodziło przez spowolnienie. Polanyi twierdzi, że właśnie o coś takiego chodzi.

Boltanski, Chiapello i Polanyi pokazują, że cos takiego jak czysta logika rynkowa nie istnieje. Dla Boltanskiego społeczne reakcje są integralnym elementem gospodarki: kapitalizmowi zawsze towarzyszy krytyka i on zawsze ją uwzględnia. Inaczej Polanyi. Ten jest w stanie wyobrazić sobie czysty rynek, czyli sytuację, w której społeczeństwo nie ma żadnych narzędzi oddziaływania na rynek i jest mu całkowicie poddane. Jednak, jego zdaniem, byłaby to katastrofa, bo rynek jest ślepą, destrukcyjną siłą. która fizycznie wyniszczyłaby społeczeństwa. W obu optykach jedno jest wspólne: przekonanie, że rynek jest zależny od społeczeństwa bardziej, niż zwykle sądzimy.

Potrzebujemy estetyki, bezpieczeństwa czy ochrony przed spamem?

Reklama na Centralnym zniknęła – to optymistyczne. Zarządcy dworca przyjęli krytykę i wzięli ją pod uwagę. Ale martwi mnie jedno: argumentacja estetyczna, która tutaj okazała się skuteczna, ma krótkie nogi. Hm… Mówicie, że reklama na reprezentacyjnym dworcu jest brzydka? No cóż, niektóre kobiety noszą – o zgrozo – brzydkie buty z powodu biedy, dlaczego inni nie mieliby wieszać brzydkich reklam z powodu pieniędzy? Mówiąc bez ironii: argument estetyczny jest słaby, bo estetyka nie jest towarem pierwszej potrzeby. Choć chaos reklamowy przy wylotówkach miast jest paskudny, trudno powiedzieć komuś, kto przymiera głodem, żeby nie zgadzał się na postawienie billboardu na swojej działce, bo to brzydkie. Amoralne – amoralne jak kapitalizm – byłoby traktowanie estetyki jako wartości nadrzędnej względem życia ludzi. Dlatego PKP rok temu bronił się argumentem, że pieniądze z reklamy w Warszawie są bardzo potrzebne wszystkim polskim dworcom.

Lepszym argumentem jest na pewno mówienie, że reklamy są niebezpieczne. Płachty umieszczane przy drogach odciągają uwagę kierowców. Nie zauważy taki jeden z drugim znaku drogowego i nieszczęście gotowe. Taką argumentację przyjmuje warszawskie stowarzyszenie Miasto Moje a w Nim, które walczy z reklamą wielkoformatową. Można też spojrzeć szerzej: nadmiar reklam to brak higieny informacyjnej. Reklamy przekrzykują się ze znakami drogowymi, billboardy z reklamami, reklamy wielkoformatowe z billboardami, reklamy dymane i inne trójwymiarowe z wielkoformatowym, a my przestajemy to wszystko widzieć.

No właśnie: ja uważam, że nadmiar reklam jest zły, bo zaśmieca ludziom głowy. Nie, że zaśmieca miasto i jest brzydkie, tylko że zaśmieca głowy i są głupie. Jeśli chodzi o mnie, to nienawidzę reklam za to, że przykuwają moją uwagę na milisekundy, wystarczające tylko na pomyślenie myślątka w rodzaju "ładny sweterek”, „o, ale ten sweterek cienki", "taki krój, nie, źle bym wyglądała" albo myślątka metabanerowe typu "phi, beznadziejna kampania". Póki co, mam nadzieję, że spotka mnie ślepota banerowa, jak na plakacie Tymka Borowskiego na wystawie "Miasto na sprzedaż" w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Bo dopóki nie oślepnę na billboardy, to będę przebodźcowana i wiecznie rozproszona tymi reklamami… Tylko czy argument o zaśmieconej głowie jest ważny dla kogoś poza mną? Czy on nie jest jeszcze bardziej elitarystyczny niż argument o zaśmieconej przestrzeni publicznej? Po prostu: czy dla każdego wartością jest to, że nic nie przeszkadza mu w myśleniu? 

niedziela, 25 listopada 2012

Cytacik z Leśmiana



 Cała historia jest taka: Satyr wrócił właśnie z miasta. Tam zorientował się, że jest niewspółczesny. Istnieje wiecznie, co jest zacofane. W dodatku spędza czas na łażeniu po krzakach i jedzeniu winogron, z dala od pobudek ideowych. Jest załamany, że zmarnował swoje życie, ganiając za Nimfą po lesie. Nienawidzi siebie za to, że „składa się z przebrzydłych pierwiastków wiekuistych, które są tym gorsze, że podobno wcale nie istnieją”.

Bardzo fajna ta bajka Leśmiana. No i przy okazji dowiedziałam się, że dowcipy o blondynkach to wcale nie jest nowe zjawisko.

Bolesław Leśmian „Satyr i Nimfa” (ok. 1935), w: „Baśnie i inne utwory prozą”. Tom 3 „Dzieł wszystkich”, ss. 661-678. Warszawa: PIW 2012.

piątek, 16 listopada 2012

Cienie u Platona na wallu

Rośnie gniew społeczny. Ludzie chcą widzieć wszystko na swoich wallach.

Ostatnio cały czas spotykam się z głosami ludzi, którzy mówią o swoim rozczarowaniu Facebookiem. Najczęściej słyszę te głosy od samej od siebie (czasem rozmawiam ze sobą, bo mam podobne zainteresowania). Żeby zachować pozory obiektywizmu, będę pisała w trzeciej osobie. Żeby zaś stworzyć wrażenie, że mówię o szerszym zjawisku, będę pisała w liczbie mnogiej. 

Otóż ludzie mają poczucie braku kontroli nad tym, co widzą w swoim news feedzie. Są zawiedzeni, bo Facebook nie odzwierciedla tego, co polubili. Zadają sobie więc pytanie: czy gdzieś istnieje niefiltrowany feed? Czy mogę zajrzeć za zasłonę filtrów i zobaczyć swój wall? Czy mogę zobaczyć naraz wszystkie elementy swojego fejsowego świata? Wybierałem je przez lata. Czy też jestem zmuszony siedzieć tu, w tej platońskiej jaskini, i patrzeć na tę pieprzoną ścianę?

Cóż, media społecznościowe to tylko jedno z wielu niedoskonałych wcieleń rzeczywistości. Na szczęście można się z nią kontaktować jeszcze na wiele innych sposobów poza "Lubię to". To, co się dzieje z Facebookiem, dobrze wyraża ducha naszych czasów. Fejs jest naprawdę najmniej ważną rzeczą, która zostaje rozwalona w imię maksymalizacji zysku.

Chociaż, prawdę mówiąc, mnie też szkoda Facebooka.

Przypisy:
„Czy mogę zobaczyć naraz wszystkie elementy mojego fejsowego świata? Wybierałem je przez lata”  http://mashable.com/2012/11/12/secret-facebook-link/
„Czy też jestem zmuszony siedzieć tu, w tej platońskiej jaskini, i patrzeć na tę pieprzoną ścianę?” http://www.maltreting.pl/index.php/2012/10/prorok-jakis-czy-cus/
Marki są sfrustrowane, ale i tak zapłacą:
http://arstechnica.com/business/2012/11/is-facebook-broken-on-purpose-to-sell-promoted-posts/
Marki są tak sfrustrowane, że nie zapłacą:http://readwrite.com/2012/11/13/mark-cuban-facebooks-sponsored-posts-are-driving-away-brands
Trzeci sektor zapłaciłby, ale go nie stać:
http://historiaimedia.org/2012/11/12/czy-facebook-ma-jeszcze-sens-w-niszowych-projektach/

piątek, 9 listopada 2012

Beware online filter bubbles

czyli uważacie na internetowe buble

Korzystanie z internetu jako źródła wiedzy nie jest dobrym pomysłem i to nie dlatego, że – jak uważa moja mama – internetowa anonimowość robi z ludzi oszustów, więc nie należy stamtąd czerpać nawet przepisu na marynatę do grzybków. Problem leży w internetowej personalizacji i premiowaniu tego, co popularne.

Tak przynajmniej twierdzi Eli Pariser, badający personalizację Internetu, w wykładzie z serii TED. – Pewnego dnia z mojego Facebooka zniknęli znajomi o poglądach politycznych iinnych niż moje – mówi Pariser. Powód jest taki, że Pariser nigdy nie klikał „Lubię to” przy ich politycznych wpisach, więc ze spersonalizowanej strony głównej (feedu) Eliego usunął ich edgerank.

Edgerank to algorytm Facebooka, który decyduje o kolejności pojawiania się newsów w feedzie. Bierze on pod uwagę użyteczność wpisów dla danego użytkownika, a miernikiem użyteczności jest to, czy właściciel kiedyś (i jak często) komentował wpis danej osoby czy strony lub kliknął Lubię to przy wpisie. Co Pariser widzi groźnego w facebookowym edgeranku? Ano to, że tworzy informacyjną bańkę, a w niej miły mikroklimat tego, co znane.

Podobnie jest z Google’em. Jego algorytm stosuje zasadę „miliony much nie mogą się mylić” – premiuje to, co jest bardziej popularne, czyli częściej linkowane. Pariser opowiada jeszcze o mniej znanej kwestii personalizacji katalogu Google. Rzecz w tym, że Google profiluje wyniki wyszukiwania na podstawie ciasteczek (historii wyszukiwań z danego komputera) i informacji o komputerze, z którego się wyszukuje. W 2 min 42 s. widać, co się stanie, gdy się poprosi znajomych o wpisanie tego samego hasła w wyszukiwarkę na ich komputerze…
 

Algorytmy, które przesiewają informacje dla ludzi w internecie, są w dodatku przesiąknięte reklamami. W Google’u działają pozycjonowanie i promowanie stron, a na Facebooku opłacanie postów. Nie działają za to za dobrze sposoby na wyłączenie reklam; konia z rzędem temu, kto wie, jak wyłączyć opłacane posty na facebooku. Paradoksalnym efektem personalizacji – zarówno w Google’u, jak i na Facebooku – jest brak władzy nad informacjami, które otrzymujemy i irytująca przezroczystość reklam.

Jeśli chodzi o reklamę, między Facebookiem od Google’em jest jednak ogromna róznica. Google kontroluje marketingowe zapędy firm i ogranicza reklamy do AdWordsów, a więc przestrzeni wyraźnie wydzielonej ramą. Tymczasem Facebook stawia na zacieranie granicy między reklamą a niereklamą, rodzaj reklamy podprogowej. Nagle na szczycie ważnych wydarzeń pojawia mi się info, że jakaś moja koleżanka polubiła 14 dni temu stronę jakiejś firmy. Ludzie nie są tacy głupi i mam wrażenie, że dążenie do maksymalizacji zysku będzie zgubą dla Zuckerberga. Że skończy jak chciwcy z moralizatorskich bajek.

Promocja postów dla szeregowych userów na Facebooku. Zapłać 4,19 zł!

Internet nie jest cudownym źródłem wiedzy w zasięgu ręki – twierdzi Pariser. Jest źródłem informacyjnego fast foodu. Na Facebooku dostajesz newsy odzwierciedlające Twój gust, ale niekoniecznie ważne. W Google’u strony hierarchizowane według popularności i wybrane pod ciebie. Do tego mieszają się nowe formy reklamy – na Facebooku promowane fanpejdże, w Google’u pozycjonowane strony.

Co z tego wynika? Ano smutna rzecz: wciąż jeszcze trzeba myśleć.

niedziela, 7 października 2012

Mickiewicz bez patosu

"Dziady" Mickiewicza, czyli ogólniak, romantyzm tłuczony przez cały rok; nauka cytatów na pamięć, parodiowanie ich niezrozumiałej symboliki („imię jego dawne bohatery, a numer buta czterdzieści i cztery”).
„Miron Białoszewski plays Adam Mickiewicz Dziady”, Bołt Records (2012), seria Populista.
Płyta „Miron Białoszewski plays Mickiewicz” chyba zmieni mi zestaw skojarzeń z „Dziadami”. Po raz pierwszy ever usłyszałam w nich kawałek literatury, fajnie brzmiącej poezji, a nie blok marmuru z ołtarza polskiej kultury, którego okruszek w postaci cytatu na pamięć każdy Polak powinien nosić jako amulecik.

Jest tu melorecytacja z przytupywaniem i bębnieniem, trochę rytualna. Słuchając przypomniałam sobie, że "Dziady" są raczej dramatem do grania na scenie niż długim wierszem do czytania po cichu i uczenia się we fragmentach na pamięć, żeby potem mieć w wypracowaniu cytaty. Białoszewski trochę parodiuje, trochę się wczuwa w odgrywane role, recytuje melodyjnie jak ksiądz w kościele, zaciąga, przeciąga, klepie jak pierwszak wierszyk na apelu. „Słowa kłamią głosowi, a glos myślom kłamie” jest przez niego podśpiewywane na melodię jednej z kolęd. W tej recytacji jest wszystko oprócz patosu. A w tym, jak nauczyliśmy się (nauczono nas) czytać Mickiewicza, jest niewiele poza patosem.

Na studiach, na zajęciach u prof. Grażyny Borkowskiej, też zajmowaliśmy się Mickiewiczem przez kilka miesięcy. Czytaliśmy różne książki o nim, napisane przez sto pięćdziesiąt lat: Boya Żeleńskiego z międzywojnia, „Spór o Mickiewicza” ze stalinizmu, „Żmut” Rymkiewicza. Czytaliśmy, jak zmieniały się interpretacje, jak różne ideologie podpinały się pod wywyższonego wieszcza, żeby na tym coś zyskać, najczęściej legitymizację ideologii. 

Białoszewski nie czytał "Dziadów", żeby potem to sprzedać; żeby zyskać popularność, produkując e-book z lekturą obowiązkową. Jego nagrania, znalezione w ubiegłym roku w Muzeum Literatury w Warszawie, są home-made, jakość dźwięku jest fatalna, wszystko było nagrywane na kasetach magnetofonowych, na pewno nie z myślą o wydaniu. W dodatku podoba mi się, ze Białoszewski wrócił do najbardziej prostego aspektu poezji Mickiewicza: jej brzmienia. Jest naprawdę daleko od ideologii.

Wybrane kawałki z II części „Dziadów” w całości są pobrania na boltrecords.pl, a fragmenty a do odsłuchania on-line można znaleźć w sklepie serpent.pl.

niedziela, 23 września 2012

Budki dla dozorców


Pałac Kultury i Nauki. Widok od ul. Emilii Plater



Zachęta, parking od strony ul. Kredytowej

Dworzec Centralny. Widok od Al. Jerozolimskich

Pałac Kultury i Nauki. Widok od ul. Marszałkowskiej

Ul. Nowy Świat 6. Dawniej Dom Partii, dzisiaj giełda. Widok od strony Al. Jerozolimskich

Ul. Nowy Świat 6. Dawniej Dom Partii, dzisiaj giełda. Widok od strony Nowego Światu

Plac Trzech Krzyży

Plac Trzech Krzyży. Ministerstwo Gospodarki

Ul. Wspólna. Zjazd do podziemnego garażu między ministerstwami

Ul. Żurawia. Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi

Okolice Poznańskiej i Nowogrodzkiej


Kiedyś oficyny budowano jako część pałacu. Dlaczego dzisiaj cieciówki nie zasługują na bycie architekturą? Dlaczego nikt nawet nie próbuje tych budek dostosować wizualnie do gmachów, przed którymi stoją? Czy naprawdę nikt nie widzi, że to powinno być zrobione? Dlaczego te budki, przeznaczone dla osób, które obserwują i kontrolują (ale też witają nas w budynku) same wyglądają tak, jakby nikt nie miał na nie nigdy nie spojrzeć? Czy to jest temat społeczny, o różnicy klasowej ludzi z biur i z cieciówek? Czy też chodzi o zwykłe niedbalstwo projektantów i zarządców budynków?

niedziela, 16 września 2012

Kiepski jest bezrobotny, bezrobotny jest kiepski

Czyli w serialach tylko leniwi nie mają pracy.

Tak się zastanawiałam nad obrazem bezrobocia w popularnych serialach. W telenowelach to zjawisko nie istnieje chyba w ogóle. W Świecie według Kiepskich się pojawia, ale Ferdek tylko ugruntowuje neoliberalny stereotyp: bezrobotny nie pracuje, bo mu się nie chce. Woli pić piwo, oglądać telewizję i mówić, że „w tym kraju nie ma pracy dla osób z moimi kwalifikacjami”.

Łatka nieroba (nie pracuje, bo mu się nie chce), którą przyczepia się bezrobotnym, kojarzy mi się z łatką puszczalskiej (miała krótką spódnicę, czyli sama się prosiła) w odniesieniu do zgwałconych kobiet. Bezrobotny jak zgwałcona, jest sam sobie winny. W drugim przypadku czasem dostrzegamy bezpodstawność obarczania skrzywdzonego winą za swój zły los; w pierwszym niestety przydarza się to o wiele rzadziej. Nie ma solidarności z bezrobotnymi, z empatią też jest słabo.

Co do telenowel, to ostatnio w M jak miłość bez pracy był Marek Mostowiak, wdowiec po Hance od kartonów. Rzucił pracę, żeby móc spędzać więcej czas z dziećmi. W kolejnym odcinku już miał nową robotę. Jak to zrobił, skoro w Polsce poszukiwanie nowej pracy trwa średnio rok? Ano. To tylko telenowela, nie wymagajmy realizmu…

Nie znam wszystkich serialowych historii o utracie pracy. To takie refleksje przy okazji spotkania o serialach, które prowadziłyśmy z Małgorzatą Semeniuk w Klubie Krytyki Politycznej w Ostrowcu. Znacie inne bezrobotne postaci z polskich pop seriali?

niedziela, 26 sierpnia 2012

Dialogi o młodych ubogich

Rozmawiam z B., absolwentem prawa. Opowiadam mu o niskich albo po prostu śmiesznych stawkach, za które pracowałam, i o biedzie dziennikarzy zajmujących się kulturą. Przy którymś z mocniejszych przykładów B. mówi:

– Jak możecie tak mało zarabiać? Czy to środowisko w ogóle się nie szanuje?

Rozmawiam z P. o firmie X. Firma X zatrudnia ludzi piszących teksty. Choć mają umowę o dzieło, pracują w biurze od poniedziałku do piątku od 9:00. Ostatnio firma zaoferowała wszystkim podpisanie umowy o pracę, ale tylko za 70% uprzedniego wynagrodzenia. Tak jakby składka miała być odprowadzana de facto z zarobków ludzi.

P. dowodzi, że ta niskopłatna śmieciowa praca w firmie X być może odpowiada ludziom, którzy ją wykonują.

– Ona ma swoje plusy – mówi. – Jak skończysz wcześniej pisanie swojej dziennej normy tekstu, możesz już iść do domu. Nie musisz siedzieć do siedemnastej. Właściwie wszyscy pracownicy siedzieli tam raczej koło siedmiu godzin, a byli tacy, co wychodzili koło 14. No i – dodaje P. – zauważ, że ja odeszłam z tej pracy po kilku miesiącach. Inni też mogą to zrobić. Skoro tego nie robią, to widocznie ta praca im w jakiś sposób odpowiada.

Rozmawiam z  Z., która właśnie zdała na humanistyczne studia. Ponieważ jestem absolwentką kulturoznawstwa, to opowiadam, jak trudno potem znaleźć pracę. Z. odpowiada:

– Tak, wiem, że czeka mnie bezrobocie. Ale myślę też, że ludzie po studiach mają za wysokie oczekiwania. Chcieliby mieć fajną, dobrze płatną pracę. A przecież nie mają doświadczenia.

Solidarność? Z pracodawcą

Moi znajomi uważają, że ich ubodzy rówieśnicy są sami winni swojego ubóstwa, że wskutek manii wielkości źle rozpoznają swoje miejsce na rynku pracy. Język, którym mówią, reprezentuje punkt widzenia pracodawcy. Brakuje w nim poczucia wspólnoty z tymi, którym się gorzej powodzi.

Dlaczego B., P. i Z. tak skrupulatnie odnotowują winy pracowników (mogliby sobie znaleźć lepszą robotę, asertywnie poprosić o lepsze wynagrodzenie albo przynajmniej zrozumieć, że są bezwartościowi i zaakceptować to, że pracują za grosze), a  nie pomyślą o równie krytycznej ocenie pracodawców? Nie chcę oceniać takiego indywidualizmu jako niemoralnego; zastawiam się tylko, skąd ten brak solidarności z gorzej sytuowanymi rówieśnikami i trzymanie strony pracodawcy. Pytam J., co o tym myśli.

– Za wysokie wymagania absolwentów, mówisz? – odpowiada. – A dlaczego nikt nie zastanowi się, czy wymagania pracodawcy nie są za wysokie? Czy naprawdę nie jest niestosownością żądać od ludzi, żeby pracowali za półtora tysiąca miesięcznie codziennie po osiem godzin? Dlaczego Z. nie wpadła na to, że to pracodawcy mają manię wielkości? Że za półtora kafla to można żądać od pracownika jakichś dwóch godzin dziennie, reszta jest za wysokim wymaganiem?

– Może dlatego nie wpadła – myślę – że już samo słowo „pracodawca”, dawca pracy, sugeruje, kto tutaj jest dobroczyńcą, którego nie wypada pouczać, a kto jest korzyściobiorcą, któremu można stawiać wymagania.

Neoliberalizm – wymuszający przyjmowanie punktu widzenia pracodawcy – wrósł w  sposób myślenia o pracy moich znajomych tak, jak faszyzm wrósł w sposób mówienia znajomych Victora Klemperera, Żyda badającego język Niemców podczas II wojny światowej. Wiem, że to ostre porównanie, ale "Lingua Tertii Imperii" to najlepsza książka o związku języka ze światopoglądem, jaką znam. Mówiąc inaczej: trudno w języku Indian, którego gramatyka nie ma czasu przeszłego ani przyszłego, wyrazić następstwo czasowe; trudno za pomocą języka, w którym dogmatem jest wolny rynek, a o pracy mówi się w skali makro, opisać doświadczenie prekarnych pracowników. Skąd B., P. i Z. – dopóki sami tego nie doświadczą i nie znajdą nowych słów do opisu tego doświadczenia – mają więc wiedzieć, że chcieć nie zawsze oznacza móc, a bieganie szybciej czasem nie pomaga?

A może wszyscy jesteśmy jak ryby z "Arizona Dream" Kusturicy i mamy oboje oczu po jednej stronie głowy?

niedziela, 5 sierpnia 2012

Dwie rekonstrukcje powstania

"Odtworzyli klimat z 1944 r. Podziemny szpital", czytam w "Gazecie Stołecznej".  "By ekspozycja [rekonstrukcja szpitala powstańczego] mogła być dostępna dla zwiedzających, trzeba jeszcze zamontować wentylację, naprawić posadzki i wyczyścić ściany". Słusznie, patrioci w powstania na pewno nie zdychali w zaduchu i brudzie. Jeśli bohatersko umierali, to robili to zawsze z klasą, w klimatyzowanych pomieszczeniach.

Dlaczego ograniczać się do rekonstruowania tego, co w powstaniu było wzniosłe, bohaterskie, romantyczne? Może zróbmy rekonstrukcję innego wydarzenia Powstania Warszawskiego - represji wobec ludności cywilnej - według pomysłu J. - Zrobiłbym wielką rodzinną imprezę plenerową w upalny sierpniowy dzień - mówi - a gdy ludzie już by się zeszli, wszystkim kazałbym odebrać butelki z napojami (zrobiliby to wolontariusze Muzeum Powstania Warszawskiego), a dzieciom zabawki i ten tłum przegoniłabym do Pruszkowa. Po drodze ojców kazałabym pobić (zadanie wolontariuszy), można byłoby im jeszcze zrabować telefony komórkowe.

Rekonstrukcje wydarzeń z powstania służą jako narzędzie polityki historycznej. Oddziałują one na zmysły, podobnie zresztą jak cała ekspozycja w Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie rozwijają refleksji nad Powstaniem, nie wywołują zastanowienia, czy ono było potrzebne. Właściwie to nie są rekonstrukcje historyczne, tylko histeryczne: obliczone na wzruszenie, wywołane pozornym zbliżeniem się do doświadczenia powstańczego.

Uderza mnie też zaprzęgnięcie klasycznych gatunków popkultury w czczenie Powstania Warszawskiego. Są filmy z efektami specjalnymi (przelot nad zburzoną Warszawą), street arty (realistyczne postaci naturalnej wielkości, naklejane na murach), komiksy. Sięganie do tych gatunków wywołuje konotacje Powstania Warszawskiego z byciem cool. Ja wcale nie jestem przekonana, że PW było cool. Niepotrzebna śmierć jest cool?

poniedziałek, 5 marca 2012

Norman Leto!

To mógłby być właściwie wpis na Facebooku:
Ej! "Sailor" Normana Leto jest w sieci! ♥

http://artmuseum.pl/filmoteka/?l=0&id=1077
Ale zamiast tego jest wpis tutaj, bo nie chcę, żeby to wydarzenie zginęło pośród tony śmiesznych obrazków na fejsie. "Sailor" to ponad półtoragodzinny film i nie ma potencjału wirusowego, w odróżnieniu od psa z naleśnikiem na głowie albo kota grającego na niewidzialnych skrzypcach.

Skoro już o fejsie mowa: bohater filmu – błyskotliwy informatyk mizantrop, alter ego reżysera – dostaje od czasu do czasu ataków wściekłości, że to nie on wymyślił Facebooka, którego uważa za genialną maszynę do kapitalizowania głupiej, fatycznej komunikacji ludzi poszturchujących się nosami, socjalizujących się gadaniną i śmiesznymi filmikami.

*

Więcej info: Wysportowany człowiek zmaga się z entropią, czyli próbuję interpretować filmy Normana Leto.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Mitologiczna moc Warszawy, czyli rozwarszawianie się

Na debacie o tożsamości Warszawy Paweł Dunin-Wąsowicz powiedział: "do Warszawy przyjeżdżają najlepsi albo tacy, którzy za najlepszych się uważają". W związku z tym przypomniało mi się cudowne słowo rozwarszawiać się (funkcjonuje chyba raczej poza Warszawą, ciekawe czemu). Świetnie opisuje to, jak mieszkańcy Warszawy są widziani z zewnątrz, bo rozwarszawiać się znaczy "rozpychać się, zajmować za dużo miejsca, być zbyt pewnym siebie".

Na zdrowy rozum Warszawa nie powinna tak się wyróżniać. W Polsce istnieją "regionalne centra wzrostu", mówiąc po ludzku, te mniejsze miasta nie są takie małe, jak to się zdarza w innych europejskich krajach.

A jednak to w Warszawie trzeba się znaleźć, żeby stać się widocznym – to znaczy, taki jest mit Warszawy. Ten mit świetnie widać w you-tube'owych filmikach Sióstr Knyś: dziewczyny mieszkają na prowincji, Klaudia tańczy, Jolka śpiewa, oczywiście we wsi, w której żyją, nikt ich nie zauważa. One chyba wcale tym się nie przejmują, za to dołują się myślą, że "w Warszawie to w ogóle nas wszyscy wyśmieją" (tu). Któregoś dnia dziewczyny jadą do Warszawy i szukają siedziby „Dzień Dobry TVN”, bo Jolka chce poznać kogoś i zrobić karierę (tu). Oczywiście wszystko przerysowane, jak to w fikcji, ale jest też ziarenko prawdy.

Do Warszawy jedzie się zaprotestować przeciwko na ulicach; do telewizji pokazać, że „mam talent”; szukać pracy i przy okazji niesprecyzowanego szczęścia. Zaryzykowałabym tezę, że Warszawa – właśnie przez to, że według tych wyobrażeń jest to miejsce mocne, jakościowo lepsze (hm, pasowałby mi tu jakiś cytacik z Eliadego) – jest postrzegana jako centrum w sensie antropologicznym, pępek świata, nasz mały polski axis mundi. A może nie, może jako anus mundi, rozsadnik rozwarszawiaczy? Co o tym myślicie? Pytam szczególnie tych, którzy patrzą (albo patrzyli kiedyś, pozdrowienia dla imigrantów) z zewnątrz albo znają cytaciki z Eliadego.

Ale, jak mawia Paulo C., sens jest w tym, żeby iść, a nie dojść. Kiedy już się tutaj jest, okazuje się, że jest to miejsce jak każde inne, żaden tam pępek. Mamtalentów jest tutaj na pęczki i zajmują się oni, tak jak w całym kraju, głównie sprzedawaniem marchwi z groszkiem w sklepach z garmażem, art directorki palą w piecach porąbanymi futrynami ze zdemontowanych okien (to znowu anegdota Dunina-Wąsowicza z tej samej debaty), a szczęścia jest z tego całego warszawskiego ruchu tyle, co kot napłakał. Nic specjalnego.

I tylko "Dzień Dobry TVN" mówi stąd radośnie na całą Polsce, że „Reni Jusis urodziła cureczkę”.



Żeby oddać sprawiedliwość wszystkim uczestnikom debaty: szczególnie super rzeczy mówiły Kaja Malanowska i Bogna Świątkowska, które spierały się trochę z Markiem Kochanem, też imponującym retorycznie. Byli też Joanna Frużyńska i Bohdan Sławiński. Wszystko poprowadził Xawery Stańczyk z "Res Publiki Nowej".

piątek, 20 stycznia 2012

Nie baw się Klout Scorem

Pracodawcy potrafią być bardzo kreatywni przy zatrudnianiu. Wymyślają różne fantazyjne dyscypliny dla aplikujących, biegi przez płotki, testy, zadania, czasem trzeba przygotować CV w Power Poincie albo poważną merytoryczną prezentację na rozmowę. Z jednej strony rozumiem, bo tych aplikujących jak psów i trzeba jakoś zmniejszyć ich liczbę, z drugiej strony czasami szkoda mi mojego czasu, ale trudno, it’s a bad time to be young and Polish.

Ostatnio jeden pracodawca poprosił o podanie Klout Score. Sprawdziłam i okazało się, że niezły babilon: Klout jest aplikacją metaspołecznościową, która ocenia jakość obecności osoby na portalach społecznościowych typu Facebook, Twitter, Google+, Last.Fm, Blogger. Można tam podpiąć swoje konta z wymienionych platform i jeszcze innych, w sumie z 13 portali społecznościowych. Aplikacja mierzy jakimś algorytmem wpływ właściciela kont na krąg jego znajomych, nie wiem, co to za algorytm, bo nie ma za dużo informacji o tym, może wcale nie mierzy jakości, tylko ilość? W każdym razie coś tam mierzy i wyrzuca z siebie cyferki od 0 do 100, co daje wrażenie naukowości wyniku.

To, co proponuje Klout, to kontynuacja bezsensownego ścigania się: kto ma więcej znajomych, lajków, kto jest najbardziej lubiany i popularny. Zdarza się to ludziom na portalach społecznościowych, choć jest to działalność raczej wstydliwa – wszyscy przecież wiemy, że to nie ilość, a jakość znajomych się liczy; że o wartości człowieka nie decyduje ilość kontentu umieszczonego na Facebooku ani poziom ukontentowania znajomych. Przeciwnie, spędzanie czasu na Facebooku bywa ucieczką od rzeczywistości. Ale w praktyce łatwo dajemy się wciągnąć w rywalizację.

Klout oferuje sumowanie popularności z różnych portali, dając wrażenie większej wiarygodności wyniku. Do tego upublicznia ten wynik, zakłada, że się na to zgadzasz, czyli zobaczą go wszyscy Twoi znajomi. Zatem jest to gra typu agonicznego: wchodzisz w ściganie się z innymi w ustalonej kategorii. Choć ta kategoria jest niepoważna, to nikt nie chce wyjść na społecznościowego lamera. Mówiąc językiem marketingowców, jest to aplikacja grywalizacyjna. (Termin grywalizacja jest okej, dlatego do niego odsyłam, fajnie opisuje to, o co chodzi, choć nie wiem, po co wymyślać nowy termin na to, co już 50 lat temu – w 1958 roku – Roger Caillois trafnie nazwał grą typu agon.)

Aha. Oczywiście Klout powstał z myślą o firmach, które będą chciały mierzyć efekty swojej obecności w Internecie. Moja czy Wasza tam obecność – pod warunkiem oczywiście, że mówię do artystów, bezrobotnych i innych obiboków, a nie poważnych płatników VAT – to naprawdę nie jest cel istnienia tego algorytmu. Jednak podobno i dla firm nie jest to narzędzie warte uwagi. Są kontrowersje z polityką prywatności i z architekturą algorytmu – o tym tutaj.

Nie ma co się jarać tym Kloutem. Wydaje się, że jest tylko zabawką, grą on-line, a liczba przez niego podawana nie powinna mieć wpływu na zatrudnienie.