poniedziałek, 22 listopada 2010

Logo McDonalda w krajobrazie Ostrowca

Tydzień temu w moim rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim został otwarty McDonald's. Stoi w starej części miasta, niedaleko podstawówki, do której chodziłam. Wiedziałam, że się buduje, ale w sobotę, kiedy przyjechałam z okazji wyborów, byłam zaskoczona widokiem.

Bo Maka widać jeszcze zanim wjedzie się do miasta: obok piętrowej restauracji zamontowano świecące logo na słupie. Kilkudziesięciometrowym. Kilkadziesiąt metrów to poziom gdzieś tak ósmego piętra, a ponieważ budynek i słup stoją w starej części miasta - nazwijmy ją historycznym centrum - niewiele jest budynków, dorównujących błyszczącemu logo wysokością. Kościół, hotel, kominy starej huty i wieża ciśnień. Teraz gdzieś między wieżą ciśnień a hotelem widać logo McDonalda - wprawdzie nieco niższe, ale i tak bardziej zwracające na siebie uwagę, bo świecące w dzień i w nocy.

Kiludziesięciometrowy słup wystarcza, żeby to cholerne logo było widoczne z każdego punktu miasta. Nocą nad Ostrowcem widać księżyc i logo Maka. W dzień logo świecące wielkomiejskim blaskiem wyróżnia się wśród szarości starej zabudowy.


Wydaje się, że są dwie możliwości odpowiedzi na pytanie, dlaczego korporacji pozwolono na tak monumentalną reklamę.

Pierwsza: nie było żadnej dyskusji na temat estetyki tego słupa, bo ludzie nie mają nic do kilkudziesięciometrowej rury z błyszczącym logo Maka. Ostrowianie z 2010 roku mają inny gust niż ja. Zmęczeni brzydotą miasta, chętnie zasłaniają stare budynki reklamami, tym chętniej, im bardziej reklama wydaje się pochodzić z wielkomiejskiego świata. Chętnie podporządkują swoje miasto kapitalistycznym molochom, bo te kojarzą się z nowoczesnością.

Druga możliwość: nie było żadnej dyskusji na temat monumentalnej reklamy, bo w Ostrowcu - inaczej niż w Warszawie - estetyka miasta nie jest wartością braną pod uwagę w poważnych dyskusjach. Nikt nie zaoponował przeciwko temu, że nowy mocny punkt w krajobrazie wpakował się między cztery wizualne symbole miasta, bo bardziej istotne są nowe miejsca pracy, stworzone w tym budynku. Chodzi o coś w rodzaju piramidy Maslowa: nie myśli się o sensownym kształtowaniu krajobrazu w mieście, w którym brakuje pracy.

Nie wiem. Pewnie trzeba byłoby popytać ludzi, popytać rządzących, żeby znaleźć tę właściwą odpowiedź, być może jeszcze inną.

czwartek, 11 listopada 2010

„Wysportowany człowiek zmaga się z entropią”

- to hasło reklamujące film Normana Leto „Sailor”. Film jest niefabularny i pewnie nie można liczyć na obieg repertuarowy, ale przez najbliższy miesiąc będzie puszczany w warszawskiej galerii Kolonie (do 27 listopada, projekcje o 17:00 i 18:45, wstęp wolny).

Jakoś w tym czasie, kiedy zakładałam blog, zachwycałam się Grupą KOT. W Grupie KOT najbardziej podobało mi się to, że jej twórca Wojciech Bąkowski odgrywa zło albo, mówiąc bardziej zabawnym językiem, odstawia złego. To zło pojawia się w pierwszej osobie w wierszach – zły jest ten cały tak zwany podmiot liryczny. Na przykład w tym tekście:

„mam naganne
wpisane
(…)
a ty masz problem?
masz noce mokre?
masz coś różowe na sobie
pod spodem?
matka dała ci ksywę?
powiedz
uważaj na podwiew
od dołu
przy laskach ci to zrobię
niech się każdy dowie
o piżamie w konie”

Zły był też Bąkowski jako frontman: wyglądał na scenie bardzo groźnie, dyrygował swoimi kolegami z zespołu (żadnego zespołowego współgrania). Jego łysa głowa i czarna koszula wpuszczona w spodnie nie kojarzyły się najlepiej.

Podobną strategię przyjął Norman Leto - jest taki zły. (Teraz więc będę się zachwycała nie Grupą KOT, tylko Normanem Leto.) Film „Sailor”, o którym mówię, jest opisywany jako film o informatyku - socjopacie. Pewnie można by jeszcze dorzucić, że to osoba, która w zbudowanym przez siebie systemie teorii i jej wizualizacji ma interes zgoła nie abstrakcyjny i teoretyczny - ugruntować swoje prywatne poczucie wyższości. Film składa się z czterech wykładów popularnonaukowych, pierwszy z nich nosi tytuł, o ile dobrze zapamiętałam, „Różnice w budowie mózgu geniusza, bystrego człowieka i jebanego kretyna”.

Podobieństwo strategii Wojciecha Bąkowskiego i Normana Leto polega na pokazaniu świata z punktu widzenia człowieka, że tak użyję pop-psychologicznego żargonu, przemocowego. Mówiąc po polsku, z punktu widzenia ewidentnie niesympatycznego skurwysyna (odruchowo odpowiadam wulgarną inwektywą na agresywną postawę). Obaj - Bąkowski i Leto - ustawili też samych siebie niebezpiecznie blisko wykreowanych postaci. Norman Leto nadal bohaterowi filmu swoje imię i dał mu swój zawód; co gorsza, postać w filmie wykonywana jest przez niego samego – artysta dał więc „przemocowemu” cynikowi swoją twarz i ciało.

Okej, nie chcę snuć tu teoretyczno-literackich rozważań nad strategiami autorskimi. Po prostu chciałabym bardzo polecić film "Sailor" Normana Leto.

Chciałabym polecić również:
- wywiad z Leto z "Notesu na 6 Tygodni" 62, tutaj;
- starszy wywiad, ale również przeprowadzony przez Bognę Świątkowską, tutaj;
- film "Buttes Monteaux" - może być próbką tego niezwykłego, freakowego stylu Normana Leto ("Wbrew temu, co mówi się o inteligencji modelek będę ich bronił, bo są ładne").

czwartek, 4 listopada 2010

Z prasy katolickiej

W "Niedzieli" przeczytałam:
"W USA zbadano poziom wiedzy religijnej Amerykanów. Najbardziej zaskakuje wniosek, który jest taki: ateiści i agnostycy wiedzą o religii więcej niż ludzie deklarujący się jako wierzący, i to niezależnie od wyznania. – Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o religii, to pytaj raczej agnostyka lub ateistę, bo jest większa szansa, że uzyskasz prawidłową odpowiedź – podsumował jeden z komentatorów. Protestanci nie wiedzą np., kim był Marcin Luter, a spora część katolików ma poważne braki w rozumieniu liturgii, w której częściej lub rzadziej uczestniczy.

Ten zaskakujący fakt można niby prosto wytłumaczyć. Ludzkie serce jest niespokojne, dopóki nie spocznie w Bogu. To wiadomo od dawna. Ateiści i agnostycy częściej zatem myślą i częściej szukają odpowiedzi na pytanie, które nieustannie przed nimi stoi, i nie da się go odsunąć ani o nim zapomnieć."
Uśmiałam się. To niby-proste-wytłumaczenie większej wiedzy ateistów jest tak marne, że nie wierzę, żeby sam autor w nie wierzył. Ale też mu współczuje - jak się jest księdzem, to zapewne można się załamać po zorientowaniu się, że protestanci na ogół nie wiedzą, kim był Marcin Luter.

*

Pełny tekst artykułu autorstwa ks. Pawła Rozpiątkowskiego tutaj.

czwartek, 28 października 2010

Lewy profil z uchem

W Warszawie od niedawna musimy mieć spersonalizowane karty miejskie, żeby móc poruszać się miejską komunikacją. Do karty trzeba podać swoje imię, nazwisko, pesel i dać zdjęcie. No cóż. Nie ma wyjścia. Zamówiłam sobie tę całą spersonalizowaną kartę miejską, za dwa dni odbiór.

Zdjęcie miało pokazywać moje lewe ucho, być w proporcjach 3:4, bez nakrycia głowy, bez ciemnych okularów. Ciekawe, do czego na zdjęciu do dowodu tożsamości potrzebne jest ucho. Ja to zazwyczaj rozpoznaję ludzi po... no nie wiem, po twarzy? Praktyka zakrywania oczu - czy to ciemnymi okularami, czy w telewizji pikselami - wskazuje, że tożsamość można rozpoznać po oczach. Ale po uszach? Mnie ucho nic nie mówi. Może kanary, granicznicy i konduktorzy są przeszkoleni do tego, żeby rozróżniać ludzi po uszach? Ciekawe. W każdym razie nigdy jeszcze żaden z nich nie powiedział do mnie: "proszę pokazać lewe ucho".

Wytyczne co do ucha, koloru tła, braku nakrycia błowy i okularów to normalizujące reguły odwzorowania rzeczywistości. Tak myślę. Są po to, żeby nadać fotografii obiektywność - coś jak reguły rysunku technicznego. Ale dlaczego nie ma wśród tych reguł - istniejących po to, żeby scementować związek zdjęcia z rzeczywistością - zasady, że zdjęcie nie może być retuszowane?

wtorek, 19 października 2010

Fotografia jako sztuka. Ale współczesna

O książce Charlotte Cotton "Fotografia jako sztuka współczesna"

Nie, żebym się jakoś bardzo znała na sztuce współczesnej, ale ją lubię. Choć mam wobec niej swoje wymagania.

Sztuka nie ma być ładna, ładne to mogą być buty albo sukienka. Nie ma też być wirtuozerska; nie bardzo mnie obchodzi kunszt artystów. To ich sprawa, czy przekazują swoje myśli za pomocą stosunkowo łatwej do opanowania fotografii, czy za pomocą pracochłonnego rzeźbienia. Jeśli ktoś siedzi miesiącami ryjąc w kamieniu, ale wyrzeźbi banały, to wkład pracy wcale nie sprawi, że dostanie nagrodę pocieszenia. Wprost przeciwnie, to tylko pogarsza sprawę.

Dalej: sztuka ma być gęsta znaczeniowo. Mądra, mówiąc po prostu. Ale nawet nie o to jeszcze chodzi. Sztuka ma reagować na swoje otoczenie, interesować się swoim kontekstem społecznym. Nie udawać, że jest ponad to, bo nie jest. Może być nawet żartem, może po prostu parodiować jakieś elementy rzeczywistości, byleby nie była robiona przez ludzi okrzykiwanych geniuszami, którzy stosują wirtuozerskie techniki i wypowiadają się na ponadczasowe tematy typu „smutek”, „autoportret” albo „mój smutny autoportret”.

Piszę o tym wszystkim, bo Charlotte Cotton, autorka książki Fotografia jako sztuka współczesna, podchodzi do tytułowego tematu „fotografia jako sztuka” z wyobrażeniem sztuki właśnie z takim jak moje. To podobieństwo rozumienia sztuki mnie dziwi, bo - chociaż jest to rozumienie powszechne, współczesne, po prostu właściwe (a ci, którzy w tej kwestii mają rację, zgadzają się ze mną;)) - akurat sfera fotografii jest niszą, w której przechowało się anachroniczne rozumienie sztuki.

Według tego anachronicznego stereotypu zdjęcia artystyczne są to zdjęcia robione bezinteresownie, takie, które nie są usługowe: ani komercyjne, ani pstrykane, żeby zapamiętać (wakacje, imprezę, spotkanie rodzinne). Nie tylko ich cel znajduje się na parnasie, ale też ich tematyka. Prześmiewczo, ale jasno opisał to Jakub Banasiak: "nadal wolimy myśleć, że sztuka fotografii to przymglone zdjęcia zaułków malowniczych miasteczek, wytrawne czarno-białe portrety pomarszczonych staruszków, a w wariancie nowoczesnym - krople wody unieruchomione dzięki precyzji najlepszych aparatów". (Jakub Banasiak Co z tą fotografią?, wstęp do Kocham fotografię Adama Mazura).

Charlotte Cotton załatwia sprawę takiej anachronicznej fotografii artystycznej jednym zdaniem na stronie 11 i więcej do niej nie wraca; zajmuje się fotografią artystyczną w rozumieniu współczesnym.

A sztuką we współczesnym rozumieniu nie jest odtwarzanie pomysłów (Stieglitza, Cartier Bressona, Doisneau, kogokolwiek, kogo zdjęcia można znaleźć w historiach sztuki fotograficznej). Współczesna fotografia artystyczna nie nawiązuje do podręcznikowego kanonu, tylko raczej do kultury popularnej albo do amatorskich użyć fotografii.

(Richard Billingham z cyklu Pośmiejmy się z Raya, stąd)

Jeśli stosuje klisze wizualne, robi to świadomie.

(Mona Hatoum Plecy Van Gogha, stąd)

Fotografowanie artystyczne nie polega na eksponowaniu kunsztu fotografa, tylko na prostym użyciu fotografii jako narzędzia dokumentacji.

(Tatsumi Orimoto Chlebowy człowiek i mama chora na Alzheimera, stąd)

Cotton poświęca też dwa rozdziały na opisanie stylów współczesnej fotografii artystycznej: deadpan to sterylne, neutralne, wielkoformatowe obrazy fotograficzne, zaś tableau to zdjęcia narracyjne, częstokroć posługujące się niejasnością (a może wieloznacznością?), a więc czymś opozycyjnym wobec jasności znaczeniowej, która charakteryzuje konwencjonalne, poprawne, profesjonalne zdjęcia.

To tak w największym skrócie, który nie oddaje tego, jaka fajna jest książka Cotton. A skoro o skrótach mowa, to powiem o pewnej wadzie tej książki: książka ta jest zbiorem zajawek. Ponad dwustu reprodukowanym fotografiom odpowiada mniej więcej tyluż artystek i artystów. Na każdego artystę - ważnego, uznanego, z dorobkiem – przypada jeden obrazek i akapicik wyjaśniający, o co chodzi temuż artyście w jego twórczości w ogóle, w powyższym zdjęciu w szczególe. Efekt jest czasem komiczny, jak w skeczu Monty Pythona, w którym uczestnicy teleturnieju mieli opowiedzieć siedem tomów W poszukiwaniu straconego czasu w piętnaście sekund.

Ale zbiór zajawek to nic innego, jak kompendium. I właśnie tym jest dla mnie książka Charlotte Cotton: świetnym kompendium wiedzy o fajnych, odkrywczych zdjęciach.

niedziela, 10 października 2010

Menele śmieszą

Usłyszałam fragment rozmowy dwóch meneli: "to co, postraszymy sobie ludzi?". Oczywiście byłam zaskoczona, zaczęłam się podśmiewać. Zawsze myślałam, że menele nie mają poczucia humoru. Zawsze myślałam, że co najwyżej to z nich można się pośmiać, na przykład wpisując w wyszukiwarkę You Tube'a "walki meneli" albo "lithuanian umbrella".

Moja historyjka o menelach różni od filmików: w przypadku filmików śmiejemy się z poczuciem wyższości, maskującym niepokój. Do interpretacji takiego śmiechu można zastosować to, co o śmiechu pisał Bergson; to pasowało do komedii Charliego Chaplina czy Jacquesa Tatiego, ale pasuje też do filmiku "Lithuanian Umbrella". Źródłem komizmu jest mechaniczność ruchu osoby, która traci panowanie nad swoim ciałem, przewraca się, jakby była przedmiotem. Zatarcie granicy między przedmiotem i podmiotem wzbudza niepokój, więc się śmiejemy. Natomiast w przypadku mojej historyjki śmiejemy się z odwrócenia porządku: za lepszego ma się ktoś, kto powszechnie uważany jest za gorszego. Śmiejemy się też z zaskoczenia: menele, od których oczekujemy zwierzęcej głupoty, potrafią zażartować, są też uważnymi obserwatorami cudzych reakcji, mają też trzeźwy ogląd tego, jak są odbierani.

Źródło komizmu jest to samo: postać menela jako głupca. Tylko że filmik służy do poprawienia sobie samopoczucia kosztem kogoś, a moja anegdotka koniec końców ma szlachetny morał.

czwartek, 30 września 2010

Koniec przestoju

Blog leżał odłogiem przez prawie sześć tygodni, bo kończyłam pisać pracę magisterską. Powstrzymywałam się od uciekania myślami w różne blogowe rozłogi, chociaż normalnie lubię taką czujność na ciekawe tematy, jakiej wymaga robienie blogowych wpisów.

Przez cały czas pracy nad magisterką - o wiele dłuższy niż to sześć tygodni - nie poruszałam też na blogu tematu samej magisterki. Bo co miałam pisać? Mogłam opisywać, jak się wkurzam na ludzi myślących, że magisterkę pisze się w miesiąc - a tak naprawdę na siebie, że pracuję tak wolno. Jak się wkurzam na biurokrację uniwersytecką, na konieczność przepisania indeksu rubryczka po rubryczce do sprawozdania z przebiegu studiów, na ludzi wpychających się do kolejek, na USOS. Bez sensu, takie rzeczy lepiej przemilczeć, zamiast tracić energię na narzekanie.

A praca magisterska nosi tytuł "Przeskoczyć Amerykę albo chociaż Szwecję". Mitologia i retoryka fotografii prasowych Nowej Huty w latach stalinizmu i dotyczy propagandowego użycia zdjęć architektury przemysłowej. Na razie nie jest jeszcze obroniona, ale jej pisanie jest już zakończone i mogę z czystym sumieniem wrócić do pisania bloga. :-)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Salomon Szereszewski, mnemo-superbohater

Dostałam kiedyś na Facebooku zaproszenie na wieczór autorski Salomona Szereszewskiego:
Zapraszamy na wieczór autorski Salomona Szereszewskiego, znanego jako „S”. W trakcie spotkania autor niepowtarzalnego zbioru memuarów podzieli się z publicznością swoimi wspomnieniami dotyczącymi okresu pisania książki. Zaplanowany czas wykładu: możliwie nieskończony lub do śmierci autora.

W programie także wieczorek spirytystyczny, taneczny i związany z dłubaniem w jesionie.

Notka o autorze:
...
Gaspada! Ten wąs. Ten pląs,
Oto Salomon Szereszewski
Nie zapomni o twoich imieninach
Ten znany dziennikarz moskiewski

A Łuria twierdzi, że jak się rozsierdzi
To Salomon Szereszewski
Po 50 latach ci wypomni,
Coś mówił jak szliście przez obwód twerski.

Czasem to kłopot, gdy straszny łopot
plandeki wspomnień spadnie na głowę
gdy Salomon Szereszewski,
kocha znów Anastazję Kulomotowę.

„By zdarło, by zmarło
Wspomnienie ust Anastazji K.”
Myśli Salomon Szereszewski
By ją zapomnieć, oddałby mózgi swe dwa.

Notesy pali, po łbie się wali
Cegły kawałkiem mnemo-Salomon
Lecz jej wspomnienie to wieczny tułacz,
Wraca gdy tylko mówisz mu: „Won”.


Zainteresowani zakupem pism zebranych „S” proszeni są o transport we własnym zakresie (zapisy na bocznicę kolejową zbiera tow. Łubin, pok. 126).

Cykl „Wspomnienia” Salomona Szereszewskiego ukazał się nakładem wydawnictwa короткая память. Redagował tow. Колено. Wielokrotnie nagradzany projekt okładki (m.in. Grand Prix na festiwalu sztuki drukarskiej im. Adelmusa z Otrantu) wykonał towarzysz двуутробка пиko.

UWAGA!POZOR!
Po spotkaniu w tej samej sali odbędzie się koncert grupy Funkwerk Erfurt.
http://musicspot.pl/lewar/340/Funkwerk_Erfurt/
Zespół specjalnie reaktywował się tylko na ten jeden koncert.po prostu MUSISZTAMBYĆ


Wydarzenie miało się odbyć w Instytucie Mnemoniki Dialektycznej im. Aleksandra Łurii. W Kijowie.

Oczywiście, to wszystko fikcja. Błyskotliwa, ale co z tego? Fejs aż kipi od błyskotliwych efemeryd, grup "jestem ciągle jestem zaspany, bo w nocy przemieniam się w Superbohatera", "gdzie są moje pieniądze z komunii", "give us back Kurt Cobain and we will send you Lady Gaga", a także "zobaczyłem nazwę grupy, zaśmiałem się, dołączyłem do niej i już nigdy więcej tam nie zajrzałem".

Wieczór autorski Salomona Szereszewskiego jest o tyle wyjątkowy, że - w porównaniu do Fejsowych grup, zaczynających się i konczących na jednym zabawnym haśle - jest fikcją dopracowaną jak nieistniejąca planeta Tlön z opowiadania Borgesa "Tlön, Uqbar, Orbis Tertius". Status ontologiczny wieczoru autorskiego Salomona Szereszewskiego, podobnie jak Tlönu, był niejasny i nic dziwnego, bo ogłaszane na Facebooku wydarzenia są - w odróżnieniu od grup - zwykle na serio. Jasne było, że to żart, ale jeśli ktoś nieuważnie przeczytał, to mógł pomyśleć, że rzecz jest na serio.

W wieczorze autorskim Salomona Szereszewskiego nie chodzi tylko o stworzenie pretekstu dla pozbawionych znaczenia (tak jak pozbawione znaczenia jest słowo Yrdle, nick jednego z autorów), wirtuozerskich wygibasów literackich i projektanckich. O zabawę z fikcją, która dowiedzie błyskotliwości jej autorów. To znaczy - oczywiście o to też chodzi i nic w tym złego. Ale chodzi też o zadanie pytania: co by było, gdyby mityczny Salomon Szereszewski - stachanowiec pamięci, dziennikarz obdarzony nadludzką pamięcią, a poza tym niezbyt lotny - chciał pisać "Wspomnienia"? Odpowiedź przypomina, jak absurdalne jest marzenie o pamięci doskonałej. Ono jest pozornie dość odległe od naszej codzienności, w której notujemy, kserujemy, zapisujemy na dysku zamiast zapamiętywać. Ale gdzieś głębiej wciąż jest żywe: dowodem niech będzie będą popkulturowe mity o memo-superbohaterach pokroju Salomona Szereszewskiego (koniecznie zajrzyjcie na Wikipedię, do której linkują autorzy wydarzenia w cytowanym tekście!).

Autorzy:
Grafika: Szczepan Opos, więcej o nim choćby tutaj.
Tekst: Yrdle aka Kolana Wruchu, więcej jego rzeczy można znaleźć może tutaj, a może na jego rok nieaktualizowanym blogu, na którym kilka dni temu zamieścił świetny wiersz "Gdybaki na supermańskie przekładańce S. Barańczaka na odcinku bydła kolorowego".

piątek, 6 sierpnia 2010

Love Kevin Blechdom!

Pani Kevin Blechdom od miesiąca nagrywa multitracki a'capella i wrzuca je na Vimeo. Moim faworytem jest jej wykonanie utworu Ennio Morricone ze spaghetti westernu "Run Man Run".


Dla dociekliwych podaje szczegóły techniczne:
"1. All sounds are vocally generated.
2. All video and audio are recorded simultaneously (no lip-sync)
3. All recordings are first takes when possible. Minor edits are acceptable.
4. The voices are processed electronically to achieve an extended range of pitch and timbre".

sobota, 31 lipca 2010

Z biznesplanem na życie

W "Dużym Formacie" przeczytałam reportaż "Lepiej płakać w ferrari" o kandydatach na międzykierunkowe studia ekonomiczno-menedżerskie (MSEM na UW).

Poruszające, że ci dziewiętnastolatkowie tak drobiazgowo planują swoją przyszłość - nawet jeśli nierealistycznie, z ogromnym parciem na kasę i pragnieniem symboli prestiżu. Wiedzą, kiedy chcą co osiągnąć - kiedy mieć luksusowy samochód, kiedy pracę za 10 tysięcy, kiedy rodzinę - i wybór studiów jest częścią ich planu.

Poruszające nie jest dla mnie to, na co największy nacisk kładzie autorka reportażu Sylwia Szwed, czyli ich focus na kasę, ale właśnie to planowanie. Bo to podejście jest bardzo, ale to bardzo różne od tego, co kierowało mną przy wyborze moich studiów (zresztą też międzywydziałowych).
Dziwią się, kiedy rozmawiają z humanistami. Są jak z innej planety. Nie mogą zrozumieć, że humaniści nie planują, co po studiach, że się tym nie przejmują, że idą na żywioł.
To prawda: ja, humanistka, nie planowałam, co po studiach. Chociaż wcale nie dlatego, że się nie przejmowałam. Wprost przeciwnie - za moją niechętną wobec planowania postawą "jakoś to będzie" stało przekonanie że nie, wcale nie będzie.

Ci ludzie wybrali swoje studia nie tylko dlatego, że "trzeba żyć godnie" (czyt.: że nie wyobrażają sobie życia bez dużej kasy), ale też dlatego, że "ekonomia to nauka o pieniądzach i jak one kierują światem". Nie tylko z przyczyn pragmatycznych, ale też poznawczych. Krzywdzące jest pokazywanie ich jako ludzi, których poza kasą nic nie interesuje. Bo przecież oni wierzą, że jak się nauczą ekonomii, to zrozumieją mechanizmy rządzące światem. I to jest coś, co ze MSEM-owcami mam wspólnego: też uważam, że to, o czym się uczę (kultura) rządzi światem i warto te mechanizmy rozumieć. :-)

A focus na kasę, który Sylwia Szwed u tych ludzi piętnuje? Cóż. Ja nie odważyłabym się rzucić kamieniem w MSEM-owców, bo wydaje mi się, że to przywiązywanie tak dużej wagi do pieniędzy cechą naszej kultury :-). Kultury kapitalizmu postmaterialnego, w której żyjemy wszyscy, włącznie z Sylwią Szwed.

U Edwina Bendyka przeczytałam taką krótką historię konsumpcji. Kiedyś kołem napędzającym kapitalizm była etyka protestancka: pracować sumiennie, żyć skromnie, gromadzić. Ale to poprzestawanie na małym przyniosło Wielki Kryzys. Zaczęto więc stymulować gospodarkę przez odwoływanie się już nie do potrzeb, które łatwo mogą zostać zaspokojone, ale do pragnień niematerialnych.

Dzisiaj konsumpcja w krajach rozwiniętych dotyczy głównie towarów, które - choć są mniej lub bardziej zwykłymi produktami - zostają wpisane przez reklamy w plan mityczny, więc quasi-religijny. Kupując produkt, kupujemy obietnicę szczęścia, zadowolenia, bycia wyjątkowym, bycia sobą czy czegoś innego związanego z naszą tożsamością lub dobrostanem, który jest czymś innym niż dobrobyt. Do takiego mieszania świata produktów i sensu życia nawiązuje tytułowe hasło "lepiej płakać w ferrari". Niby wyraża ono dystans MSEM-owców do reklamowego mitu. Tylko że, choć wiedzą oni, że ferrari szczęścia nie daje, to tak naprawdę nie potrafią zdekonstruować postmaterialistycznego kapitalistycznego przekonania, że porządek materialny ma coś wspólnego z porządkiem emocjonalnym. Że płakanie i ferrari jakoś się mają do siebie.

Ale konia z rzędem i dozgonny respect dla tego, kto umie swoją tożsamość i swoją konsumpcję bezbłędnie rozgraniczać.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Orientacja i poglądy to prywatne sprawy. Do jakiego stopnia?

W sobotę Marszałkowską przeszła parada EuroPride. Bez poparcia prezydent miasta, bez pieniędzy od miasta i od sponsorów. Prawie zupełny brak tych ostatnich jest dowodem na wypieranie istnienia mniejszości seksualnych. A więc żadna marka piwa, żaden bank ani telefonia komórkowa nie chce się kojarzyć z paradą. Także na najniższym szczeblu ewolucyjnym marketingu, tam, gdzie reklama produktów zatrzymała się na etapie nabazgranego "promocja" na dykcie (to cytat z Sylwii Chutnik) widać niechęć do EuroPride. Z wyjątkiem jednej osoby, sprzedającej wuwuzele z wózka, nie było sprzedawców kiełbasek, hot-dogów, waty cukrowej ani - co najbardziej dotkliwe w trzydziestokilkustopniowym upale, gdy idzie się w południe środkiem Marszałkowskiej - zimnych napojów. To uderzające, bo trzy miesiące temu widziałam, jak sprzedawcy zniczy zjawili się na Krakowskim Przedmieściu już w kilka godzin po absolutnie niespodziewanym rozbiciu się tupolewa. Czyżby tym razem - choć czasu było więcej - to strach spraraliżował oddolną przedsiębiorczość?

No, to już znacie moje poglądy na temat parady równości. Tak, uważam, że temat jest ważny, a postulaty środowisk LGBTQ zasadne i w imię tych swoich poglądów smażyłam się w sobotę w centrum miasta. Może zresztą nie powinnam poruszać tego tematu, tak samo, jak nie poruszałam tematów wyborów czy żałoby (w czasie żałoby). Bo to są takie sprawy, na które każdy ma już skrystalizowane swoje prywatne zdanie, o których piszą wszyscy publicyści we wszystkich gazetach, a o których nie rozmawia się przy stole. Bo po co? I tak każdy wie swoje. Tylko pokłócić się można.

Mówienie na tematy prywatne nie jest konstruktywne? Czasami nie jest. Czasami nie ma co starać się przekonywać swoimi argumentami swoich bliskich; własne zdanie wystarczy - i należy - wyrazić pójściem na wybory albo na paradę.

A czy sama parada jest konstruktywna? Przecież jest publiczną wypowiedzią na temat preferencji seksualnych, a więc bardzo prywatny. Spotykałam się z anty-paradowymi argumentami sięgającymi właśnie do tego savoir-vivre'owego przekonania, że o prywatnych sprawach nie mówi się publicznie. To było coś w rodzaju: "co mnie to obchodzi, że są gejami. A niech sobie będą. Czy ja informuje całe miasto o swojej orientacji seksualnej?".

Ja uważam, że w tym przypadku to niemówienie byłoby niekonstruktywne. Istnieje pewna różnica między nieporuszaniem trudnych tematów przy rodzinnym obiedzie, który trwa dwie godziny, a nieporuszaniem trudnego tematu przez całe życie w imię publicznego spokoju. W tym drugim przypadku lepiej wywlec do miejskiej przestrzeni to, co prywatne. Bo tylko wtedy może udać się zrewidować społeczne przekonania na temat tego, co w zaciszu domu jest właściwe, a co nie. Chociaż tematem parady jest prywatność, to przekonania na jej temat są formowane na poziomie społecznym, w procesie socjalizacji, i dlatego przedyskutowane i skorygowane mogą zostać tylko na publicznej agorze.

Nasuwa mi się skojarzenie z przemocą rodzinną. Kiedyś ludzie uważali, że jeśli rodzic bije dziecko, nie należy się w to wtrącać - to prywatna sprawa rodziny. Jednak dzięki wyciąganiu tej prawatnej sprawy do przestrzeni publicznej, choćby kampaniami społecznymi, to się zmieniło (ku rozpaczy ultraprawicy). Mieliśmy więc do czynienia z przesunięciem granicy w życiu prywatnym: bicie niegdyś było uważane za coś w porządku, teraz uważane jest za złe. Środowiska LGBTQ, wyciągając swoją sprawę na światło dzienne, chcą osiągnąć zmianę w przeciwnym kierunku: żeby związek homoseksualny, uważany dziś za zły albo przynajmniej gorszy, zaczął być postrzegany jako coś w porządku.

środa, 7 lipca 2010

"Najmniej Nowoczesne Muzea"

Wyszedł właśnie nowy "Notes na 6 Tygodni", a w nim zabawny przewodnik po małych muzeach (czy raczej relacja z eskapady po nich), czyli artykuł Agnieszki Rodowicz "Najmniej Nowoczesne Muzea Warszawy". Fajny pomysł na wakacyjne popołudnie w mieście - pójść do jakiegoś małego muzeum w starym stylu, takiego, co to jest odwiedzane tylko przez wycieczki klasowe. Przypomnieć sobie, dlaczego słowo "muzeum" trochę źle się nam kojarzy. Ale też odszukać w zakurzonych kolekcjach fascynujące, dziwaczne obiekty, albo ekspozycje, które przypominają gazetkę szkolną raczej niż to, do czego przywykliśmy w nowoczesnych muzeach z nowoczesną sztuką.

Teraz garść zastrzeżeń. Pomysł Agnieszki Rodowicz jest pomysłem dobrym dla zblazowanych intelektualistów. Troszkę jest w nim - szczególnie w dowcipnym stylu relacji - protekcjonalności w stosunku do naiwnie zrobionych kolekcji . Dużo w nim też nostalgii za dzieciństwem, w którym wyjście do takiego muzeum było atrakcją - bo nie było lekcji, bo w nudnym muzeum zawsze jednak trafiło się na jakąś budzącą lekki dreszczyk strachu figurę woskową w kącie sali.

Mimo tych zastrzeżeń projekt bardzo mi się podoba. Zobaczenie muzeum innego niż te spełniające współczesne standardy poszerza horyzonty, to znaczy na przykład pozwala sobie przypomnieć, że współczesne muzeum ma swoje korzenie w kolekcji surrealistycznych przedmiotów. Podoba mi się też dlatego, że - mimo wszystko - nie tylko zblazowani bywalcy galerii i nowoczesnych muzeów mogą cieszyć się z wizyty w "naiwnym" muzeum miar i wag. Czy to nie pociąg do dziwacznych przedmiotów sprawił, że to do Muzeum Techniki w PKiN podczas tegorocznej Nowy Muzeów była najdłuższa kolejka?

***

Notes jest wydawnictwem bezpłatnym. Żeby go mieć, trzeba go upolować. Tutaj lista warszawskich miejsc, w których można go znaleźć.

niedziela, 13 czerwca 2010

Co wolno w reklamach piwa

PARPA - Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych - zażądała wycofania telewizyjnego spotu piwa z bokserem Tomaszem Adamkiem. "Krzysztof Brzózka, dyrektor PARPA, wyjaśnia, że zgodnie z prawem reklama alkoholu nie może się kojarzyć ze sprawnością intelektualną czy fizyczną. Ta reklama jest więc niezgodna z przepisami ustawy o zapobieganiu alkoholizmowi i wychowaniu w trzeźwości" - czytam tutaj.

We wspomnianej przez niego ustawie znajduję dokładniejsze wytyczne. Według niej w reklamach nie wolno kojarzyć alkoholu z:
"1) atrakcyjnością seksualną,
2) relaksem lub wypoczynkiem,
3) sportem,
4) nauką, pracą lub sukcesem zawodowym,
5) zdrowiem lub sukcesem życiowym".

Ja też uważam, że reklama z Adamkiem odwołuje się do idei z zakazanej listy. Ale nie tylko do sportu - właściwie zidentyfikowanie tej reklamy z punktem trzecim jest rozpoznaniem trywialnym. Popatrzcie tylko:



Moim zdaniem ta reklama kojarzy markę Żywiec z sukcesem zawodowym - to punkt czwarty powyższej listy. Rzecz w tym, że spot pokazuje Adamka jako osobę niezłomną, wiedzącą, czego chce od życia, konsekwentnie dążącą do swojego celu. O tym, że on ten cel osiągnął, wiemy już spoza reklamy: znamy tę twarz, wiemy, że ten facet jest mistrzem świata. To, że jest sportowcem, jest wspomniane epizodycznie, bo też nie ma aż takiego znaczenia. Przede wszystkim jest konsekwentnym facetem, który odniósł sukces - metaforą tej konsekwencji jest scena, w której biegnie pod wiatr, w śniegu, po balach drewna. W garniturze. Jeżeli urzędnik pracujący od 9 do 17 albo kobieta pracująca na pełny etat bez wynagrodzenia w domu podziwiają tego człowieka, to nie tyle za siłę jego prawego sierpowego, co za to, że jest najlepszy. Oni też chcieliby być najlepsi w tym, co robią. Jak każdy.

"Spokój, zamykam oczy, modlitwa, skupienie"- tak zaczyna się monolog Adamka. Heros Adamek wie, czego chce i to robi. W odniesieniu sukcesu pomaga mu - mówiąc psychologicznym żargonem - bycie blisko siebie. To jest coś, co pojawia się w wielu innych reklamach piwa, już bez udziału herosów. Przykład: odwołująca się do toposu niezależności kampania Grolscha z hasłem "Idziesz własną drogą?". Dobrze iść własną drogą, prawda? Dobrze być niezależnym, wiedzieć czego się chce. Wtedy jest się szczęśliwym i spełnionym. Oczywiście, szczęście i spełnienie mogą być odczuwane niezależnie od sukcesu życiowego, więc te reklamy nie podpadają pod punkt piąty czarnej listy. W ustawie nie ma zakazu kojarzenia piwa z konstruktywną filozofią życia. A szkoda.

Tak właściwie cała sprawa jest już stara, sprzed kilku miesięcy, ale z jakichś powodów właśnie wczoraj news o tym pojawił się na spamowo-informacyjno-rozrywkowym screenie autobusu, którym jechałam. Nawet nie wiem, czy ten spot został wycofany z telewizji. Nawet jeśli, to i tak ma swój obieg w sieci, więc PARPA odniosła sukces połowiczny. Nie mam wątpliwości, że PARPA jest gorzej przygotowana do sprawy niż kompania piwna. Antyalkoholowej agencji brakuje fachowego spojrzenia na reklamy, z którymi walczy, skoro w spocie, który podpada pod sukces zawodowy, widzi tylko sport, a w reklamie z Majchrzakiem (z tej samej kampanii) nie widzi już nic złego.

Tymczasem kompania piwna ma ludzi, którzy sprawdzają reklamy pod kątem zgodności z prawem i pilnują tego, by nie dało się przyczepić. I tak, powyższa reklama strukturalnie oddziela część końcową od części z Adamkiem; nigdzie też nie pojawia się sugestia, że mistrz pije piwo. Zarówno sport, jak i sukces zawodowy zostaje skojarzony nie z kuflem piwa, ale z marką.

środa, 9 czerwca 2010

"Przekrój" walczący?

Oto wycinek ostatniej strony "Przekroju" z 1950 roku. Ze stalinizmu. W pewnym sensie żart jest typowy, bo to antyamerykańska satyra. Ale większość tych propagandowych obrazków i artykułów z czasów stalinizmu bardzo się zestarzała i dzisiaj czuć je tylko żenującą propagandą. Ten powyższy jest ewenementem, bo wciąż śmieszy. No, mnie przynajmniej śmieszy. To zasługa specyficznego "Przekrojowego" poczucia humoru: absurdalnego, surrealistycznego ("Przekrój" publikował wtedy też "Teatrzyk Zielona Gęś" Gałczyńskiego). Powyższy żart jest satyryczny, ale absurdalność zmniejsza ten nieznośny dydaktyczny ciężar satyry.

Ciekawe, że jest to żart z cenzury w Ameryce, opublikowany w Polsce w czasie panowania cenzury. Nie trzeba psychoanalizy kultury, wystarczy wiedza z ogólniakowej lektury "Konrada Wallenroda", by zobaczyć w nim w istocie gorzki żart z sytuacji wolności słowa w Polsce. Czyżby więc obśmiane ocenzurowanie wina było maską, przytykiem w istocie nie pod adresem Stanów Zjednoczonych, tylko głupoty polskiej cenzury?

Jeszcze ciekawsze, że to chyba nie jest trafne skojarzenie. Raczej skutek dzisiejszego zboczenia, by w każdej co fajniejszej rzeczy z Polski Ludowej dopatrywać się opozycyjności - i tutaj, do zrozumienia tego podejścia, przydałaby się właśnie psychoanaliza kultury. Mamy jakiś problem z przyjęciem, że coś mogło być zrobione zgodnie z odgórnymi wytycznymi estetycznymi i ideologicznymi i jednocześnie wartościowe. No, bo skąd ta myśl, że "Przekrój" inteligentnie wtykał szpile partii? Przecież ten magazyn przetrwał cały PRL właśnie dzięki temu, że nie uprawiał wallenrodyzmu.

I dobrze, bo zrobił dużo. Wiem, czytałam o tym ostatnio w książce Justyny Jaworskiej Cywilizacja "Przekroju". Misja obyczajowa w magazynie ilustrowanym. Polecam!

niedziela, 30 maja 2010

"Czy to nie zastanawiające, że zaraz po katastrofie pojawiło się tam tak wielu Rosjan?"

Dlaczego nie napalm, skąd pochodzi to zdanie, to świetna satyra na teorie spiskowe wokół Smoleńska. Czytam i się zaśmiewam - dla mnie obrazki z tego bloga są oczyszczającym artystycznym przetworzeniem zjawiska.

Mechanizmy powstawania teorii spiskowych są dla mnie oczywiste, w dodatku w tygodniu żałoby i później napisano o tym multum mądrych artykułów. Ale i tak teorie spiskowe raczej mnie wkurzały niż śmieszyły. To się zmieniło, mam nadzieję, że już na stałe, dzięki temu obrazkowi:


Dzięki niemu i kilku innym z bloga dlaczegonienapalm.wordpress.com. Klik!

piątek, 28 maja 2010

Gdański zespół Gówno - słyszeliście o nim? Gra punka i robi to współcześnie, powstał w 2009 roku. Nagrał płytę "To nie jest k***a pink floyd", z tekstami typu:
"Wszystko się j*bie
gdy jestem w potrzebie".
Rzecz jasna, estetyka punk jest passe. Nihilizmy i autodestrukcje wyszły z mody. Jak ktoś powie, że jest rozczarowany rzeczywistością, to najprawdopodobniej spotka się z oskarżeniem, że jest emo albo usłyszy: "człowieku, weź się ogarnij".

Dzisiaj pijemy jednodniowe soki z marchwi i staramy się ogarniać rzeczywistość. Jeśli się ubieramy na ciuchach, to nie z buntowniczych pobudek, nie żeby negować rynek odzieżowy, ale dlatego, że lubimy retro. Które jest estetyką mieszczańską.

Właśnie retro jest kluczem do zrozumienia tego, że zespół Gówno istnieje i się dobrze ma, a jutro zagra na zakończenie Miesiąca Fotografii w Krakowie. Gówno gra piosenki celowo anachroniczne, sięga do stylu, który już był - stylu punk. Zostaje on wzięty w ironiczny cudzysłów przez estetykę retro - i już możemy z powrotem rozkoszować się czasami, w których zespoły o fekalnych nazwach tworzyły nieokrzesano-wyzywającą muzykę z tekstami typu "chciałbym z tobą się najebać".



Btw, napisałabym: "Gówno to zespół, który mógłby zostać wymyślony przez Macia Morettiego", ale nie przepadam za takimi recenzenckimi metaforami, w których muzykę nieznanego zespołu przyrównuje się do kogoś znanego - i możemy przeczytać, że X jest Johnem Zornem fortepianu, albo puzonu, albo country'owym Johnem Zornem, albo Johnem Zornem w spódnicy... blah.

Więcej piosenek na myspace/gównopunk albo na płycie (do kupienia na Allegro za 10 zł).

poniedziałek, 24 maja 2010

Powódź

...najlepiej wygląda na zdjęciach lotniczych i satelitarnych.

fot. Soichi Noguchi, twitter.com, stąd.

Z góry dobrze widać żywioł - urzekający, przerażający, budzący podziw i strach.

Zdjęcia robione z mostów czy z brzegów nie robią na mnie takiego wrażenia, chociaż sam widok z tej samej pozycji - i owszem. Rzeka widziana gołym okiem z brzegu robi wrażenie, ale ten sam obraz "pstryknięty" jest już martwy pewnie dlatego, że tylko na żywo widać ruch tej całej masy błotnistej wody i słychać jej szum.

sobota, 8 maja 2010

Dzisiaj szabat

Zastanawialiście się kiedyś, skład się wziął weekend? Dlaczego składa się z soboty i niedzieli, a nie na przykład niedzieli i poniedziałku? Skąd w nim ta sobota?

W przedwojennych polsko-żydowskich/ żydowsko-polskich miasteczkach, takich jak Ostrowiec Świętokrzyski, było tak: w hucie i innych fabrykach pracowali chrześcijanie. Żydzi nie, bo potrzebowali wolnej soboty (wiadomo, szabat), a w soboty huta pracowała, tydzień pracy był wtedy sześciodniowy i podporządkowany chrześcijańskiemu kalendarzowi. O ustalaniu grafiku albo o szefostwa trosce o mniejszości nie było wówczas jeszcze mowy.

Żydzi zwyczajnie nie mogli więc być hutnikami. Byli za to sklepikarzami i rzemieślnikami. Pracowali we własnych zakladach, które w soboty były nieczynne.

Mam taką tezę: sobotnio-niedzielny weekend jest śladem wielowiekowego koegzystowania chrześcijan i Polaków. Sobota to szabat, niedziela - chrześcijański dzień święty.

Dzisiaj też sklepikarze i rzemieślnicy zamykają swoje zakłady w sobotę wcześniej albo nie otwierają ich w ogóle. Nieświadomie powtarzają rytuały Żydów. Zresztą my wszyscy to robimy, gdy mamy wolną sobotę.

Niedawno narzekałam na to, że Polacy chcą wyprzeć z pamięci Żydów, z którymi dzielili swoje miasteczka. Weekend świadczy o tym, że choć Żydzi wyparci są ze świadomości, to w naszej podświadomości pamięć o nich się zachowała -- jako obyczaj.

Oczywiście, to optymistyczna interpretacja status quo. Równie dobrze można byłoby napisać, że nieładnie postąpili Polacy: wzięli sobie od Żydów sobotę i nawet nie podziękują, nawet nie pamiętają. Sama myśl, że nasza dzisiejsza wolna sobota ma cokolwiek wspólnego z szabatem, wydaje się kuriozalna. Ale jeśli mi nie wierzycie, to sprawdźcie. Na Wikipedii (o, tutaj), której przecież mimo wszelkich zastrzeżeń wierzymy, piszą to samo: wolną sobotę mamy w spadku po Żydach.

wtorek, 4 maja 2010

OPP robią sobie złą reklamę

W poprzednim poście powstrzymałam się od pewnego komentarza: sieroty z billboardów dostaną 1%, a co z innymi równie potrzebującymi, ale mniej fotogenicznymi? Na przykład z ludźmi z zespołem Hansena, czyli trądem, albo z chorobą Alzheimera?

To niesprawiedliwe, że sierotki dostaną więcej jednych procentów tylko dlatego, że są dziećmi, a wszyscy kochamy dzieci za te ich ich słodkie, niewinne buzie i wielkie oczy. (Szczególnie dzieci ze zdjęcia kochamy, bo te z realu to jeszcze czasami chodzą zasmarkane i marzą przede wszystkim o zjedzeniu jakiegoś paskudztwa z podłogi, kiedy ty nie patrzysz.)

Ale nie napisałam o tym, bo przecież nikt nie obiecywał sprawiedliwości społecznej w trzecim sektorze -- to znaczy byli tacy, co obiecywali ją we wszystkich sektorach, ale słabo wychodziło im jej zaprowadzanie, więc wszyscy się zniechęciliśmy do idei sprawiedliwości społecznej. To raz. Dwa: to, że sierotki dostaną więcej za ładną buzię, też niekoniecznie musi być prawdą. Dobry copywriter równie przekonująco opowie plakatem i o trędowatych, i o starcach z demencją, i o czym tylko chcecie.

Problem w tym, że nie widuję dobrych reklam organizacji pożytku publicznego; gros z nich operuje banalnymi sentymentalnymi obrazkami, które dla mnie osobiście są odstręczające. Nie lubię sentymentalnego kiczu, ale nie chodzi tylko o gust. Chodzi o to, że jeśli jakieś stowarzyszenie pomagające osieroconym osobom zachęca mnie do przekazania im 1% i robi to plakatem, który posługuje się wizualnym banałem, opierającym się na poniżającym stereotypie sieroty, to we mnie budzą się wątpliwości co do tego, czy to stowarzyszenie tym sierotom naprawdę potrafi pomóc.

Oczywiście, te wątpliwości budzi we mnie nic innego, jak tylko zły plakat. Na zły plakat mam dobrą radę: stowarzyszenia, nie żałujcie kasy na reklamę! Billboard jest po prostu formą komunikacji społecznej, a nie językiem kłamstwa i sposobem na tworzenie fałszywych potrzeb. Reklamy to nie jest język zastrzeżony dla kapitalistycznych naciągaczy, do którego organizacje pożytku publicznego nie powinny się zniżać. Reklamy są sposobem komunikacji masowej i warto zadbać o jakość tej komunikacji - tak, jak dbamy o to, by w ważnym mailu nie było błędów ortograficznych.

Ku przestrodze - parodia typowego złego plakatu organizacji z III sektora:


Mnie śmieszy. Ale to już kwestia gustu, jak zresztą cały pvek, skąd pochodzi obrazek.

sobota, 1 maja 2010

Biedactwa z billboardów

Bardzo często jeżdżę trasą obilbordowaną sierotami.

Zauważyłam, że mają śliczne buzie. Mają też wielkie oczy, jak zwierzątka z kreskówek Disney'a, i łzę kręcącą się w oku.

Dobrze, żeby w tle też było coś smutnego, może być ciemny las.


Zdjęcia nie powinny być też kolorowe, bo kolorowe są za wesołe. No i sierotka to zawsze dziewczynka - mali chłopcy bywają łobuzami, a dziewczynki są przecież zawsze grzeczne i dobre.


Co mnie w tych billboardach wkurza? Choć uniknięto użycia w płaszczyźnie werbalnej słowa "sierota", stereotyp językowy sieroty przetłumaczono na wizualną warstwę. Słowo "sierota" na billboardach nie pada, bo sierotą potocznie nazywamy «człowieka niezaradnego lub budzącego współczucie» (definicja ze Słownika Języka Polskiego PWN). Unika się go, tak jak unika się słowa "pedał", bo jest piętnujące. Przyprawia osobie bez rodziców niezłą gębę (taką z "Ferdydurke") człowieka niezaradnego.

Ale, na boga, jaką straszną gębę przyprawiają te reklamy! Nie chciałabym być na miejscu osób, które muszą korzystać z pomocy tych stowarzyszeń: albo z tą rolą utożsamiłabym się tak bardzo, że przeszkadzałoby mi to w nauczeniu się zaradności, albo stałabym się cyniczna i na zawołanie odgrywałabym rolę biednej sierotki.

piątek, 30 kwietnia 2010

Milczenie

No właśnie. Przepraszam za nie.

Prowadzenie bloga to duża frajda, ale tak czasami w życiu bywa, że rzeczy ważne wygrywają z przyjemnymi.

Dziękuję za cierpliwość, jutro nowy post.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Żydzi, których nie było

Ostrowiec Świętokrzyski to moje rodzinne miasto, tam dorastałam i chodziłam do szkoły. W drodze do ogólniaka codziennie przechodziłam przez Kierkut, dawny żydowski cmentarz. (Tak, tak właśnie w Ostrowcu mówi się na to miejsce - Kierkut, nie kirkut).

W święta, podczas pobytu w Ostrowcu, spojrzałam na aktualny plan miasta: Kierkut jest na nim opisany jako Wzgórze Parkowe... Zero informacji, że tam grzebani byli ludzie. Zero informacji, że to jedyne miejsce w przestrzeni miasta pozostałe po Żydach, którzy w 1915 roku stanowili aż 70% ludności. Zero informacji, że jest tam masowy grób z II wojny światowej.

Nazwa "Wzgórze Parkowe" odnosi się do tego że, faktycznie, na wzgórzu jest park, lubiany zresztą przez pijaków i narkomanów. Pozostałości nekropolii - sto pięćdziesiąt siedem połamanych macew - leżą w jednym kącie wzgórza, na uboczu, ogrodzone nigdy nieotwieranym parkanem. Na zdjęciu część z tych macew widać na drugim planie. Wśród nich stoi tablica, raczej informacyjna niż pamiątkowa.

(fot. WojteK, http://www.ostrowiecnr1.pl/zdjecie/Tablica-przy-kierkucie)

Park na miejscu cmentarza powstał w 1960. Już wcześniej wzgórze cmentarne, kiedyś wspaniałe, było zdewastowane przez nazistów, którzy częścią macew wyłożyli drogi. Dewastacja nastąpiła po tym, jak dziesięć tysięcy ostrowieckich Żydów wywieziono do obozu zagłady w Treblince, czyli po 11 i 12 października 1942 roku. Jak napisałam, w 1960 roku, 50 lat temu, poniszczone macewy zgromadzono w jednym miejscu i zamknięto. Czy to wtedy w oficjalnych dokumentach przemianowano Kierkut na Wzgórze Parkowe?

Sposób istnienia Kierkutu w przestrzeni miasta i w kartograficznej reprezentacji wskazuje na to, że to miejsce nie jest miejscem pamięci, tylko kłopotliwą pozostałością. No bo dlaczego jest skurczony, ogrodzony pancernym parkanem? Czy nie dlatego, że nie wiadomo, co z Kierkutem zrobić, jak z odpadem radioaktywnym? Wyrzucić nie można - bo wyjdziemy na antysemitów; ale też nie można odrestaurować, postawić kamienia pamięci - bo zaraz ktoś się odezwie, że pieniądze podatnika dajemy na żydowskie sprawy, a Żydzi i tak są bogaci przecież. Jest ogrodzony nigdy nieotwieranym parkanem, bo przecież nie można pozwolić, żeby macewy poniszczyli skinheadzi czy inni antysemiccy wandale. Wyszlibyśmy na kryptoantysemitów, no i w końcu każdemu cmentarzowi należy się szacunek.

Należy się szacunek. Dlaczego w takim razie z Kierkutu zrobiono park, i to zaledwie 15 lat po ostatnich pochówkach? Czy nie dlatego, że nie chcemy mieć tutaj miejsca pamięci Żydów, bo wcale za nimi nie tęsknimy, a miejsce, które zajmowali w naszym mieście, wolimy przeznaczyć pod park?

Dlaczego urzędnicy wolą wydumaną nazwę Wzgórze Parkowe od powszechnie używanego Kierkutu? Co jest złego w pamięci o Żydach zachowanej w języku? Może to, że skoro Żydów nie było, to i Kierkut musi zniknąć, i z przestrzeni, i z języka?

Ale przemilczanie tematu Żydów to żadne wyjście. Udawanie, że tych ludzi nie było, jest nie fair. Bo oni byli i zginęli tragiczną śmiercią. Gdzieś na Kierkucie jest masowy grób osób - starców, chorych i dzieci - zabitych podczas "akcji wysiedleńczej", czyli wywożenia dziesięciu tysięcy ostrowieckich Żydów do Treblinki. "W wyniku akcji wysiedleńczej, w Ostrowcu zginęło około 1000 Żydów. Pochowano ich we wspólnym grobie na cmentarzu"- pisze Regina Renz, badaczka tematu, w książce Żydzi ostrowieccy. Zarys dziejów. O tym, że tragiczna śmierć wymaga od nas wielu rytualnych czynności przywracających porządek, od postu po modlitwy, przypomina żałoba, w której teraz się znaleźliśmy. A ten żydowski masowy grób, w dodatku świeży - liczył sobie zaledwie 18 lat w roku powstawania parku - nie jest w ogóle upamiętniony. Być może jest gdzieś tam, gdzie ludzie wyprowadzają psy, menele piją swoje wina, a dzieci spieszą się do szkoły. To nieludzkie.

środa, 24 marca 2010

Ostatni hołd dla brzydactwa

Pierwszy artykuł (ten), który czytałam o mocno hajpowanej instalacji Nicolasa Grospierre'a "Szklana pułapka" w budynku CIECh-u, zaczynał się od słów:
"Już burzą to szkaradziejstwo?! - pyta z niedowierzaniem taksówkarz, który wiezie nas na Powązkowską 46/50".
Tak, też miałam ochotę dojechać tam taksówką. To jeszcze Żoliborz, a więc mój rewir, ale nawet ja mam poczucie, że budynek CIECh-u stoi in the middle of nowhere. Nie ma dobrego połączenia z Centrum ani nawet z resztą Żoliborza. A jak już się dojedzie, to widać z jednej strony składy i magazyny (tutaj są squat Elba i klub CDQ), z drugiej w oddaleniu widać jakby ścianę lasu (to stare drzewa rosnące na Powązkach), z trzeciej - rzecz w mieście niespotykana - widać siną linię horyzontu.

I w środku tego dzikiego Żoliborza Przemysłowego stoi widoczny z daleka budynek CIECh-u, nazwany przez taksówkarza szkaradziejstwem.

Dokładniej, jest to modernistyczne szkaradziejstwo. A jeszcze dokładniej, szkaradziejstwo ze schyłkowej, manierystycznej fazy socmodernizmu. Widać w czasie projektowania tego budynku - w latach 70. - prostota prostopadłościennego bloku z wielkiej płyty była już passe.

Forma budynku CIECh-u wyrasta z modernizmu, ale treść już nie: modernistyczne szklane domy (a potem bloki mieszkalne) wzięły się z marzenia, by zapewnić dobre warunki bytowe ludziom żyjącym poniżej minimum. Tymczasem budynek CIECh-u był siedzibą jednej z PRL-owskiej central handlu zagranicznego. Czyli pałacem.

Może dlatego forma bydynku CIECh-u jest modernistyczna manierystycznie: przestylizowana, skomplikowana. Dziwaczne jest przestawienie piramidy do góry nogami, zaskakujące jest to, że marmury sąsiadują z azbestem. Kiedy dzisiaj ogląda się ten budynek, logika nim rządząca wydaje się szalona, właściwie zupełnie niezrozumiała...

Może właśnie dlatego ten budynek dłużej powstawał niż był użytkowany. I może dlatego zostanie niedługo zburzony. Otwarcie parteru dla zwiedzających na dziesięć dni jest ostatnim hołdem dla budynku. Sama akcja podoba mi się - podobne rzeczy, upamiętnienia wyburzanych modernistycznych budynków, robi Cyprien Galliard, o którym pisałam w listopadzie (tu). I to jedyna rzecz, którą Grospierre'owi mam do zarzucenia: jego instalacja nie jest w żaden sposób oryginalna, nie wnosi do dyskursu nic nowego. Ani jako akcja pożegnalna budynku, ani jako dzieło na doskonale znany temat klęski modernistycznego projektu.

Ale fajnie jest tam pójść i pobłąkać się po opustoszałych marmurowych salach.

***

Kiedy: 21-31 III 2010, codziennie 14-17 (w soboty i niedziele do 18),
gdzie: Warszawa, Powązkowska46/50,
wstęp: wolny,

sobota, 20 marca 2010

Etnolog naucza

Powoli staję się coraz mniej buntownicza. Bez dyskusji - a często bez refleksji - poddaję się coraz liczniejszym mieszczańskim normom. Ale ostatnio przypomniałam sobie nadrzędne przykazanie: nigdy nie uznawaj systemu wartości swojej warstwy społecznej, swojego społeczeństwa, swojego kręgu kulturowego za absolutny wzór tego, jak żyć.

O potrzebie relatywizmu przypomniała mi książka "Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy" Tomasza Rakowskiego i dwa artykuły o niej - komentarz Adama Leszczyńskiego i wywiad z Rakowskim. Książka jest o górnikach z biedaszybów i ludziach z biednych świętokrzyskich wsi, autor książki to adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, a oto co mówi w "Wyborczej" w wywiadzie "Gorączka złomu":
"Aleksandra Klich: Twierdzi pan, że wbrew temu, co się powszechnie sądzi, ci ludzie - biedni, bezrobotni, zdegradowani - wcale nie są bierni?

Tomasz Rakowski: - Przeciwnie, oni działają. Mimo początkowej bezradności spróbowali pojąć świat na nowo i odnaleźć się w nim.

Patrzymy na kulturę ubóstwa wyłącznie przez pryzmat bierności i zasiłków. Biedę jako stan bierności piętnują media, politycy. I z perspektywy funkcjonalnej nauki społecznej, zgodnie z którą społeczeństwo ma działać jak dobrze naoliwiony mechanizm, jest to pewnie słuszne.

Jednak takie sądy nie tylko stygmatyzują tych ludzi, ale też nie pozwalają dostrzec, jak wiele się z nimi działo przez ostatnie lata.

Gdy nasza perspektywa się zmieni, mamy szansę dostrzec bardzo racjonalne i mające swoje uzasadnienie kulturowe sposoby radzenia sobie z trudną sytuacją.

Zobaczymy, że ci ludzie wykorzystywali wszystkie swoje możliwości i umiejętności. Jak można było żyć ze złomu, szukali złomu, jak z węgla, schodzili pod ziemię, budowali biedaszyby, jak z ziół i jagód, zbierali je na polach i lasach.

Ciężko pracowali, by odbudować swoją wartość, wszyscy ci łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Dlatego przetrwali.

Nic dziwnego, że gdy nagle otwiera się granica i pojawiają się możliwości pracy w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, na zmywaku czy przy zbieraniu truskawek, łowcy i zbieracze przenoszą się tam właśnie. To przecież z miejsc najbardziej dotkniętych bezrobociem potransformacyjnym po otwarciu granic Unii emigrowały tysiące ludzi. W ten sposób ich przyczajona aktywność, koncentrowana dotychczas na alternatywnych formach zajęć, na zarobkowaniu w gospodarce nieformalnej, stała się widoczna."
Wyniki badań Rakowskiego są opowieścią moralną. Jaki jest morał tej opowieści? Leszczyński pisze, że taki: "praca jest tylko rodzajem społecznej gry i górnicy z biedaszybów grają w nią z nie mniejszym zaangażowaniem i wysiłkiem niż pracownicy korporacji". Ja zaś uważam, że morał jest taki: nie wolno zapominać, że ludzie wybierający alternatywne metody radzenia sobie w życiu nie są głupsi ani gorsi, a tylko sięgają po takie narzędzia, jakie są im dostępne. Nie warto żywić przekonania, że posiadło się wiedzę o tym, jak należy żyć; w to wierzą tylko głupcy.

Ten bunt to jednak dobra rzecz. Bo bez dwóch zdań buntownicze są badania Tomasza Rakowskiego - badania stawiające tezę w pewnym sensie antynaukową, bo ignorujące ekonomię i wspomniane funkcjonalne nauki społeczne.

środa, 10 marca 2010

Niwea!

26 lutego wyszła debiutancka płyta KOTopodobnego zespołu NIWEA, nosi tytuł "01". KOTopodobnego, bo i w Kocie, i w Niwei główną postacią jest Wojciech Bąkowski. Znacie Kota? Nie? W takim razie to wideo da wam wyobrażenie. Jeśli znacie, to i tak je obejrzcie, bo filmik jest fajnie zrobiony.



Niwea jest bardziej popowa, z profesjonalnymi podkładami autorstwa Dawida Szczęsnego (nagrywał m. in. dla Mille Plateaux). Podkłady Szczęsnego zlikwidowały barierę odbiorczą, którą wytwarzał KOT dziwacznością wykonania. Kot w podkładach miał brudne sample ze starych kaset, które puszczali Piotr Bosacki i Przemysław Sanecki z dwukasetowych magnetofonów wiszących im na szyjach. W NIWEI nie ma już audioperformance'u, jest za to muzyka z prawdziwego zdarzenia albo - jak kto woli - muzyka konwencjonalna, nadająca się do puszczania w radiu.

Pozostała jednak ta sama wrażliwość Wojciecha Bąkowskiego, wrażliwość za którą wygrał Spojrzenia 2009, którego jury pisało w uzasadnieniu werdyktu: "Wojciech Bąkowski posiada nadzwyczajną zdolność do łączenia wizualnych obrazów o głębokim psychologicznym wglądzie z poetyckimi elementami", a jego sztuka "to nie jest sztuka emocjonalna, lecz sztuka o emocjach".

Cytuję ten werdykt, bo trafia do mnie rozpoznanie Bąkowskiego jako artysty potrafiącego mówić o uczuciach i to w sposób autentyczny, daleki od kiczu i pretensjonalności. Jako lider Grupy KOT Bąkowski potrafił naśladować agresywny język blokowisk, potrafił jednocześnie odgrywać postać faszysty i wcielać się w, sorry za domorosłą psychologię, ofiarę agresji. Rzecz w tym, że kiedy jest się kotem prześladowanym w wojsku (albo na podwórku, albo w domu), to sposobem obrony bywa wejście w rolę agresora, czarnej owcy czy, jak w powyższej piosence, złego syna dla matki.
przestań jeść starczy
bo przeżuwasz
i ci rzęzi w uszach
wtedy co mówię
natychmiast wypluj
pokaż buzię
zrób aaa
no
drewno tępe jesteś
(Grupa KOT: Szczękościsk)
W Niwei aż tak ciężkich tematów nie ma, obrazy z dzieciństwa przybierają raczej kształt niepokojących metafor.
gryzą, duszą swetry
idę
jeden krok
jeden rok
gruby
i jeszcze kumpli karmię
mam takie kule tłuste
dzieci matka Wojtek
niosę
puszczam kupę
(Niwea: Wielkie Wuesbe Srebrne)
W Niwei Bąkowski używa bardziej poetyckiego języka. Taki język wzbudza mniej kontrowersji niż agresywne teksty Grupy Kot, ale nie traci głębokości psychologicznego wglądu, za który Bąkowskiego nagrodziło jury Spojrzeń 2009. Słowem, Niwea to wysokogatunkowa muzyka emo.

Niwea nie tylko nadaje się do puszczania w radiu, ale nawet ma "oficjalny videoclip".



A płytę można kupić albo odsłuchać w streamie na myspace.com/niwea. Albo kupić.

sobota, 20 lutego 2010

Protest przeciwko zimie?

Pamiętacie Pomponiadę? Protest przeciwko zimie, zorganizowany późnym latem przez Rafała Betlejewskiego? Betlej zachęcał do udziału słowami: - nie możemy poddać się białemu terrorowi, musimy podjąć walkę! I: - żeby nie było, jak nastaną mrozy, że nic z tym nie zrobiłeś!


Teraz, po kilku tygodniach trwania uciążliwej, śnieżnej zimy, zaczynam rozumieć Pomponiadę. I wcale nie chodzi o to, że przypomniałam sobie upierdliwość zimy. Rzecz w tym, że - odkąd leży śnieg - ludzie wciąż narzekają i szukają winnego. Tak, jakby faktycznie protestowanie przeciwko zimie miało sens.

Narzeka Jarosław Osowski, dziennikarz "Gazety Stołecznej", na blogu "Autobus czerwony". Kiedy temperatura oscylowała wokół minus 20 stopni, Osowski za mróz w tramwajach winił tępych współpasażerów. "Jeszcze żeby tak współtowarzysze naszej pasażerskiej niedoli mieli mniej pozamarzane zwoje mózgowe i nauczyli się wsiadać i wysiadać razem tymi samymi drzwiami", pisał.

Narzeka też Agnieszka Kowalska (blog "Zrób to w Warszawie"). Za to, że śnieg niesprzątnięty, obwinia władze miasta. Podobnie jak Osowski, podaje pod wątpliwość inteligencję tych, których wini za śnieg: "Rzeczywiście, już 90 milionów [miasto wydało na odśnieżanie - mp]. I gdzie tu logika? Na co idzie ta kasa? Na paliwo do solarek? Aż tyle?!"

Kamaaan. Jest zima. Spadło dużo śniegu. Teraz to wszystko cieknie. To nie jest niczyja wina. A protest przeciwko zimie niewiele zmieni. Ja wiem, szukanie winnego i narzekanie na zimę to taki psychologiczny mechanizm obronny: wolimy widzieć rzeczy dziejące się wokół jako spowodowane naszą siłą sprawczą. Ciężko znieść myśl, że na coś nie mamy wpływu, że jesteśmy bezsilni. Do tego - do potrzeby zmieniania świata wokół, gdy coś w nim jest nie tak jak trzeba, do postawy obywatelskiej, z której wyrasta zjawisko protestu społecznego - nawiązywał Betlej w haśle "żeby nie było, jak nastaną mrozy, że nic z tym nie zrobiłeś". Nawiązywał parodiując, bo przecież ta postawa nie jest adekwatna. Co możemy zrobić z mrozami, śniegami i roztopami? Chyba tylko przetrwać je z chłopskim spokojem.

czwartek, 11 lutego 2010

Sztuka czasem się przydaje...

... czyli "Birdcalls" Louise Lawler

Jest taki utwór - "Birdcalls" Louise Lawler (tutaj do ściągnięcia za darmo). Fajny, lubię dziwne gębowe odgłosy. Pochodzi z 1972 roku; w tamtych czasach - tak wynika z anegdoty opowiadanej przez Lawler* - na nowojorskich ulicach nie było jeszcze tak bezpiecznie jak teraz. Jedną z metod obrony, gdy wracało się samotnie w nocy, było udawanie wariatki. Tak przynajmniej robiła Lawler, jej koleżanki też. Stąd wzięło się "Birdcalls" - artystka nocami na nowojorskich ulicach trenowała wydawanie z siebie dziwnych odgłosów.

Po pierwsze, myślę, że w Nowym Jorku musiało naprawdę nie być faszystów. W Warszawie wariaci, kloszardzi i inni outsiderzy znajdują się raczej w sytuacji zagrożenia - zawsze mogą natknąć się na karka, który ma chęć pobawić się w zbawiciela i wyrzucić z autobusu źródło smrodu albo absurdalnej gadaniny. No, ale jestem jak najdalsza od narzekania na Warszawę - w odróżnieniu od Louise Lawler nie muszę dla bezpieczeństwa kwiczeć, gdy wracam w nocy do domu.

Po drugie, jest taki stereotyp: muzykę kochają wrażliwcy skłonni do duchowo-intelektualnych uniesień. A prawda jest taka, że muzyki - i gatunkowej, i awangardowej - ludzie w pierwszym rzędzie używają. Jako tła pochłaniającego hałasy, jako środka energetyzującego. Muzyka to coś utylitarnego, a nie uwznioślającego. Kiedyś czytałam o tym, że ludzie chętnie słuchają muzyki klasycznej przy pracy, bo kompletnie jej nie rozumieją. Dzięki temu funkcjonuje ona jako przyjemna ściana dźwięku. Z przykładu użycia "Birdcalls" przez jej autorkę wynika, że ludzie używaliby awangardowej muzyki - o ile tylko potrafiliby ją znaleźć - do odstraszania wrogów. Ja zamierzam "Birdcalls" użyć jako broni. Bójcie się, wrogowie.

Dla porządku dodam, że w wizgach Lawler da się rozpoznać znane nazwiska ze świata sztuki współczesnej. Acconci, Andre, Artschwager, Baldessari, Barry, Beuys, Buren, Chia, Clemente, Cucchi, Gilbert & George... Sami mężczyźni. Utwór ma więc feministyczne przesłanie. Tylko jakie? Że kobieta artystka może pretendować do roli wariatki, a facet artysta do roli celebryty? Sama nie wiem.

---
*Tę anegdotę cytuje Kenneth Goldsmith w audycji Avant-Garde All the Time, w której usłyszałam ten utwór i ktorą polecam.

środa, 3 lutego 2010

Niewidzialne w Zachęcie na wystawie "Polonia..."

Nie miałam ostatnio szczęścia do wystaw.

„Wszystkie stworzenia duże i małe” przerosły moją zdolność myślenia abstrakcyjnego i ostatecznie skupiłam się na jednym wideo z koteczkiem chłepczącym mleko (był naprawdę słodki).

(Peter Fischli, David Wiess: Buesi/ Kitten. Stąd.)

"Szeroki krąg", czyli trójwymiarowe fotografie Wojtka Wieteski w Fotoplastikonie Warszawskim jakoś mnie nie porwały (choć sama stuletnia machina do oglądania stereoskopowych obrazów wymiata).

(Fot. Michał Sadowski. Stąd.)

„Hades?” (zdjęcia Tomasza Tomaszewskiego na chodniku przed Domem Polonii i w jego hallu) uznałam za przyprawianie Ślązakom gęby dobrych dzikusów.

(Fot. Tomasz Tomaszewski. Stąd. Więcej można obejrzeć na stronie Tomszewskiego.)

Ale w niedzielę poszłam na "Polonię i inne opowieści" Allana Sekuli do Zachęty i to był szczęśliwy wybór.

Sekula to amerykański fotograf, ale też historyk, krytyk i teoretyk fotografii. Oprócz zdjęć, drukowanych lub wyświetlanych, na wystawie jest też jeden film i trochę odautorskich tekstów. Słowem, rzecz jest do ogarnięcia, skrojona na miarę człowieka. Fajnie.

Chociaż wystawa znajduje się w galerii sztuki, nie jest wystawą "fotografii artystycznej". Część zdjęć Sekuli to reporterskie fotografie - fotografie ubóstwa i dotkniętych nim, używając terminu Baumana, ludzi-odpadów: gdańskich stoczniowców, greckich marynarzy, chicagowskich strajkujących robotników.

Fotografia społeczna? Tak, ale Allan Sekula zdaje sobie sprawę z pułapki takiej fotografii – niby jest zaangażowana, ale jeśli przekłada się na coś w rzeczywistości społecznej, to głównie na dobre samopoczucie odbiorców. O tym jest druga z „Czterech lekcji fotografii dla drobnomieszczaństwa” ("Four Lessons on Photography for the Petit-Burgeoisie").

(Cóż. W lepszej jakości tę tablicę można zobaczyć w Zachęcie na żywo jeszcze przez cztery tygodnie. :P)

Sekula robi zdjęcia tego, co wymazane z widzialności, ukryte - gdy tak się spojrzy na jego zdjęcia, jest ciekawiej niż wówczas, gdy zobaczy się w nich tylko alterglobalistyczne obrazy. I tak, na przykład oprócz niewidzialnych ludzi-odpadów Sekula fotografował Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadu w Kiejkutach.
"To miejsce to czarna dziura informacji wizualnej - mówi Sekula w wywiadzie udzielonym Kindze Kenig dla "Gazety Wyborczej". - Nigdzie nie mogłem znaleźć zdjęć tajnych więzień CIA, więc robienie tych zdjęć było wyzwaniem. Nawet jeśli zdjęcie nic nie pokazuje i jest raczej sielankowe. Dobre miejsce na ryby. Ale myśl, że gdzieś tam jest pokój, który wygląda tak samo jak pokój w Bangkoku, tak by torturowany nie miał pojęcia, gdzie się znajduje...".
(Allan Sekula, z cyklu Polonia. Stąd.)

W jednej z prac Sekula próbuje nauczyć nas widzenia tego, jak fotografia znaczy (a nie co przedstawia): praca „Rozważania o tryptyku” ("Meditations on A Triptych") to nie tylko trzy fotografie - rodzinne, pamiątkowe, takie, jakie przywykliśmy oglądać jednym rzutem oka - w jednej ramie, ale też tekst, stół i krzesło, żeby siąść naprzeciwko tych trzech pozornie nieciekawych zdjęć i przeczytać dwadzieścia kilka stron o nich, patrząc na nie uważnie. To moja ulubiona rzecz na tej wystawie.

A skąd Polonia w tytule wystawy? Sekula ma polskie korzenie, cykl "Polonia" zrobił na potrzeby wystawy w Zachęcie. W tym cyklu demaskuje stereotypy, wskazuje na mit Polski, rekonstruuje Polskę wyobrażoną - Polonię - i stereotyp Polaka. Słowem, jeszcze raz na zdjęciach pokazuje to, co ukryte.

Zdjęcia Sekuli zupełnie, ale to zupełnie nie są artystyczne, za to mocno intelektualistyczne. Polecam wszystkim - co oczywiste - fotografującym i - co mniej oczywiste - miłośnikom kulturoznawczych rozkmin, bywalcom bibliotek i studentom wstępnych kursów antropologii obrazu.

niedziela, 24 stycznia 2010

Legenda o bibliotece

Budynek Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie na Powiślu niedawno obchodził 10-lecie funkcjonowania; z tej okazji od tygodnia biblioteka jest otwarta do piątej nad ranem. Respekt za to, BUW naprawdę jest inny niż wszystkie biblioteki. No właśnie: w tradycyjnej bibliotece "sygnatury powinny być niemożliwe do przeczytania, a prawie cały personel powinien być dotknięty ułomnościami fizycznymi", jak dowcipnie pisze Umberto Eco. BUW jest inny, więc ma też inną mitologię: sex and drugs, buwing i filmy pornograficzne.

Seksu między regałami w BUW-ie oczywiście nikt nigdy nie widział, ale i tak wszyscy trochę wierzą, że miał miejsce. To chyba zasługa studentki germanistyki Rafy, która w 2004 czy 2005 roku napisała opowiadanie na konkurs literacki ogłoszony przez BUW. W tym opowiadaniu padło zdanie:
Dla mnie [BUW] to miejsce odreagowania i kochania. Dosłownie. Spotykam się ze swoim chłopakiem na którymś z poziomów, najlepszy jest poziom drugi, i dajemy sobie miłość w tej świątyni wiedzy. Do tego trzeba znaleźć na te kilka minut spokojny zakątek między regałami. Ostatnio kochałam się mając ze swej lewej strony dzieła Marie von Ebner – Eschenbach, a z prawej kilka tomów Roberta Musila.
To zdanie rozpętało burzę. 12 stycznia 2005 w "Gazecie Stołecznej" można było przeczytać: "Picie piwa, głośna muzyka, a nawet seks - to wszystko działo się w Bibliotece Uniwersyteckiej. Koniec z tym! - uznały władze BUW-u. Nowym rygorystycznym regulaminem zaczęły walkę o moralność". Tylko jeden Jerzy Pilch w felietonie Miłość zmysłowa w bibliotece dowodził, że seks z opowiadania był efektowną fikcją literacką.

Wracając do studentki germanistyki Rafy, której wyznanie – jak pisze „Gazeta Stołeczna” – przepełniło czarę goryczy bibliotekarzy BUW i spowodowało radykalizację regulaminu, to sądzę, iż nie tyle jest to świadectwo zwycięstwa nieprzystojnego obyczaju, co zwycięstwo literatury. Dobrze napisana historia Rafy jest najpewniej niestety fikcją (apokryfem, falsyfikatem, fałszywką), najpewniej nie przez studentkę, a przez studenta napisaną. W każdym razie tylko facet, i to młody, może z beztroską wyznać, iżby dać sobie miłość, potrzeba „kilka minut".

Nie wiem jak was, mnie Pilch przekonał.

Wątek seksu nie zniknął z mitologii BUW-u. W 2008 roku Jarosław Kaczyński w wywiadzie opowiedział, że widział, jak studenci siedzący wieczorami w BUW-ie na swoich laptopach oglądają filmy pornograficzne. Później przepraszał studentów, ale tylko tych pilnych. A ja myślę, że jeśli ktoś oglądał w BUW-ie pornosy, to musiał być doktorantem filmoznawstwa, specjalizującym się w historii filmu pornograficznego. Gdyby chciał oglądać pornosy, to zostałby w domu. No, chyba że chciał kogoś zszokować.

Kolega bywający w BUW-ie wyjawił mi kiedyś, jak działa jego taktyka nauki: idziesz do BUW z laptopem i siadasz obok ładnej dziewczyny, która się intensywnie uczy. Siedząc obok niej, będziesz się wstydził wchodzić co chwilę na Facebooka i w ten sposób może skończysz wreszcie tę cholerną pracę licencjacką. Słowem, mój kolega nie chodzi do BUW na podryw, tylko po zewnętrzną kontrolę, jaką jest obecność innych ludzi. Którzy mogą chcieć zapuścić ci żurawia w ekran komputera, tak jak to zrobił Kaczyński.

Jest jeszcze coś. Według potocznego (i prezydenckiego) wyobrażenia ludzie przychodzą do BUW-u obijać się i lansować - tak przynajmniej wynika z tych dwóch przykładów. Zamiast siedzieć nad książką peregrynują, obczajają i pozwalają się obczajać. Mniej więcej na tym polega legendarny buwing.

Trwająca akcja BUW dla sów i nocnych marków podoba mi się. Sesji nie mam, ale lubię siedzieć w BUW, poszłam więc na nockę. Poszłam podekscytowana, że będzie karnawał i że oj, będzie się działo, i że sex and drugs. Potraktowałam nockę w BUW jak świętojańską noc z legendy o kwiecie paproci. Myślałam, że o północy zobaczę wreszcie to mityczne BUW-owe rozpasanie. Nic z tego. Stwierdzam więc, że rację miał Pilch: seks w BUW-ie należy włożyć między bajki. Ja bym za mit uznała też buwing. Ludzie w BUW się uczą. Ale mit buwingu jest ważny, bo pomaga się uczyć. Słodsze jest niewdzięczne zakuwanie, kiedy postronni zazdroszczą lekkiej, przyjemnej codzienności buwingu. Podobnie jak łatwiej uwierzyć w sens swojej pracy, gdy uczy się siedząc w samoobsługowej bibliotece z open space'em, a nie na skrzypiącym krześle w czytelni, w której unosi się zapach stęchlizny.

niedziela, 17 stycznia 2010

Ergo Phizmiz - Live in Warsaw with Macio Moretti and Piotr Zabrodski

Słucham niesamowitego pop-kabaretowego koncertu: dwaj ludzie orkiestry spotkali się na jednej scenie podczas festiwalu The Song Is You. Macio Moretti, warszawski człowiek orkiestra, siedział w ostatnim pulpicie orkiestry Ergo Phizmiza.

Uwielbiam fałszujące wokale. Lubię muzykę robioną na instrumentach-zabawkach. Lubię akordeon i automat perkusyjny ("On My Mind"). Lubię też surrealistyczne kabaretowe piosenki o śpiewających małpach ("Mandrill"). Przeczuwam, że muzyka Ergo Phizmiza zostanie ze mną na dłużej.




Więcej muzyki Ergo Phizmiza i informacji o nim znajdziecie na jego stronie (tu) i na blogu (tutaj).

niedziela, 10 stycznia 2010

Wielka Orkiestra przypadkowej pomocy od święta

Ufff. No to teraz trzeba będzie tylko przetrwać Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i już za mną jest ten cały ciężki okres świąteczny.

Nie zrozumcie mnie źle: w pewnym sensie lubię święta. Na przykład lubię życzeniami przypominać o sobie ludziom, których na dobrą sprawę już nie znam. Lubię, gdy oni też to robią. Czuję się wtedy tak, jak mała centrala public relations. Lubię też – wstyd się przyznać – fajerwerki w Sylwestra. Ale wielu innych rzeczy nie lubię. Doprawdy lepiej bym się czuła, gdybym celebrować święta i Sylwestra mogła, a nie musiała. Oczywiście, te świąteczne rytuały można przeczekać, można też zorganizować sobie coś alternatywnego. Można spędzić święta inaczej niż na leczeniu niestrawności, a Nowy Rok inaczej niż na leczeniu kaca. Można pojechać na narty, można... ech, spójrzmy prawdzie w oczy: można, ale jest to los mniejszości, a ten jest ciężkim losem. Ale nie ma co narzekać: udało się. Teraz trzeba przetrwać WOŚP.

W WOŚP nie lubię tego, że jest ogólnonarodowym zrywem. Kiedy zbliżają się do mnie dzieciaki z puszką, przypominają mi się rekolekcje szkolne, na których wszyscy musieli złapać się za ręce i śpiewać nastrojowe piosenki o kończącym się dniu. Robiliśmy to dla świętego spokoju, bez przekonania, z pośpiechem, bo w pokojach czekały już ciekawsze rzeczy do roboty. Z WOŚP jest trochę podobnie jak ze śpiewaniem pobożnych piosenek – obydwie mają wytworzyć klimat radości, błogości, samozadowolenia, obydwie są powierzchowne. Ciekawa jestem, ilu ludzi nie wie, na co daje kasę. Podejrzewam, że WOŚP dla większości przechodniów jest dobroczynnością na cel pierwszy z brzegu. Dlatego hipokryzją jest uważanie się za dobrego człowieka po wrzuceniu monety do puszki podstawionej pod nos. Jeszcze gorszą hipokryzją jest poczucie się częścią wielkiej całości, uwznioślenie się w narodowym zrywie WOŚP.

WOŚP kojarzy mi się też z nieco totalitarnym nakazem złapania się za ręce i wczuwania się w piosenki, z próbą narzucenia emocji i sądów. Z przykrością stwierdzam, że wrzucam kasę do puszki WOŚP, bo ktoś mi ją podstawia pod nos, jak Cyganka w tramwaju. Nie wrzucam dlatego, że jestem dobra ani dlatego, że my wszyscy oznaczeni serduszkiem jesteśmy dobrzy.

Z drugiej strony, to wszystko, na co się wkurzam, jest strukturalną cechą świąt. Marek Krajewski w "POPamiętanym" pisze:
"Czym jest święto? Jest specyficzną pauzą w codzienności, czasem, w trakcie którego wszystko dzieje się inaczej niż w dni powszednie. Na jego czas porzucamy swoje zawodowe obowiązki, zaniedbujemy dietetyczną i finansową dyscyplinę, jesteśmy refleksyjni i skłonni wybaczyć to, czego na co dzień wybaczyć nie sposób. Choć święto, w zależności od jego charakteru i przyczyny, rozciąga się pomiędzy biegunami melancholijnej zadumy i dionizyjskiej zabawy, to zawsze jest spotkaniem wspólnoty i to ona jest w rzeczywistości w jego trakcie celebrowana.
(...) tendencją, o której warto na zakończenie wspomnieć, jest ignorowanie odświętności i wspólnotowego charakteru świąt i traktowanie ich w kategorii zesłanego przez tradycjonalizm bonusa dodatkowych dni urlopu."
Może ja po prostu nie potrafię świętować? Cieszyć się z zaniedbywania dyscypliny, celebrować wspólnoty, docenić chęć pomocy, nawet gdy jest pomocą tylko od święta?