wtorek, 24 lutego 2009

Kuba Dąbrowski, fotograf

W poniedziałek 9 marca o 19:00 – wystawa „Prezenty” Kuby Dąbrowskiego i Karola Radziszewskiego w TR. Z tej okazji sięgnęłam po stary „Notes na 6 Tygodni”, w którym czytałam kiedyś ten wywiad.

Ich poprzedni projekt "Koledzy" (o nim ten wywiad) dokumentował - czy raczej nostalgizował - licealną przeszłość. Okres, w którym – mówiąc słowami z wiersza Wojciecha Bąkowskiego – młodzi chłopcy jeszcze nie partycypują w cyckach. Znaczy, w zasadzie ja nie wiem, czy Dąbrowski i Radziszewski partycypowali, czy nie, chodzi mi tylko o tę nostalgię bijącą ze zdjęć Kuby Dąbrowskiego z lat 90.:




Potem wsiąkłam w fotograficznego bloga Kuby Dąbrowskiego Accidents will happen, z którego zresztą pochodzą powyższe zdjęcia. No i wpadłam w zachwyt. Dąbrowski pokazuje transformacyjne błoto na fotkach osiedli (jeszcze nie tych grodzonych); w portretach chwyta samotność mieszkańców Warszawy, może nie tylko Warszawy. Fotografuje zmęczonego Tuska, który usnął w samolocie. I, co chyba najbardziej mnie ruszyło, genialnie pokazuje prywatną codzienność: śmietnik wokół komputera, nieposprzątane mieszkanie, foliowe jednorazówki. Ludzi wspólnie się nudzących albo próbujących się dobrze bawić. A w tym błotnistym realu Dąbrowski znajduje prześwity piękna, brief glimpses of beauty. No właśnie. Accidents will happen Dąbrowskiego przypomina mi film Jonasa Mekasa As I Was Moving Ahead Ocasionally I Saw Brief Glimpses of Beauty, pięciogodzinne afirmacyjne home video nowojorskiego reżysera awangardysty.




Ale bez obaw z tą afirmacją, Dąbrowski ma dystans:
dosyc emo byl ten styczen. takie zycie.
moze luty bedzie bardziej hip hop.

A do tego wszystkiego Dąbrowski potrafi zrobić zdjęcie, które ma wagę diagnozy socjologicznej wypełniającej ze cztery mądre artykuły:




Sprawdźcie Accidents will happen. I przyjdźcie do TR za dwa tygodnie.

sobota, 21 lutego 2009

Od wydawcy

Zmieniłam otagowanie. Dotychczasowe, bardzo ogólnikowe (zdjęcia, muzyka), było sugerowane przez interfejs dla publikujących. Nowemu bliżej jest do cywilizowanych tagów. Może uczyni ono blog bardziej kompatybilnym z wyszukiwarką, może ułatwi wgląd w stare wpisy.

Update: i jeszcze zainstalowałam okienko, które oddaje komentarzom należne im honorowe miejsce na stronie głównej.

Mam nadzieję, że się Wam podoba.

piątek, 20 lutego 2009

"Bodies" w Blue City

Garść spostrzeżeń z serii Monia dziwi się światu.

Jutro w galerii handlowej Blue City zostanie otwarta wystawa "Bodies". Wystawa spreparowanych zwłok, które wyglądają o, tak:



Foto Bartosza Bobkowskiego. Więcej do czytania o, tu.

Dziwi mnie to, że kurator wystawy dr Roy Glover, profesor anatomii i biologii komórkowej, powołuje się na wartość naukowo-edukacyjną takiej ekspozycji:
To wystawa, która zmienia życie - mówi dr Glover. - Gdy ludzie zobaczą, jak piękni są wewnątrz, być może przestaną żyć tak, jak żyją: źle się odżywiać, nie uprawiać sportów, pić bez umiaru alkohol, palić papierosy.
Że niby misja edukacyjna? Bzdura. Preparaty mają misję edukacyjną, ale na Akademiach Medycznych, a nie w galeriach handlowych. W galeriach handlowych mają mrozić krew w żyłach.

Argument profesora kuratora bierze się stąd, że ciała eks-ludzi, które będzie można na tej wystawie obejrzeć, zostały przez ich właścicieli za życia darowane dla nauki. Jak to się odbywa, można zobaczyć w świetnym filmie Marcina Koszałki "Istnienie". Koszałka to reżyser, który bardzo często zajmuje się tematem śmierci i zwłok, robił to też w "Śmierci z ludzką twarzą", czyli dokumencie o pracownikach czeskiego krematorium i polskiego zakładu pogrzebowego. A "Istnienie" jest o tym, jak stary krakowski aktor Jerzy Nowak zapisuje swoje ciało Akademii Medycznej.

W rzeczonym "Istnieniu" możemy zobaczyć, jak studentów Akademii Medycznej przygotowuje się do spotkania ze zwłokami o przedłużonej trwałości, czyli z preparatem naukowym. (Takim preparatem naukowym wkrótce zostanie główny bohater filmu, Jerzy Nowak.) Zanim zakonserwowane ciało trafi na salę, stary profesor robi studentom moralizujący wykład o konieczności szacunku dla preparatu naukowego. O potrzebie wdzięczności dla osób, które oddają własne ciała dla nauki.

Mówię o "Istnieniu", bo tam widać, z jakimi obostrzeniami żywi podchodzą do martwego ciała, gdy, wbrew zwyczajowi panującemu w naszej kulturze i dzięki technologii mumifikacji silikonem, zostanie ono pozostawione w ich świecie, w świecie żywych.

Btw, czytałam o kulturze, w której ciało zmarłego bliskiego mumifikowało się i przechowywało w domu, tak jak to robił bohater "Psychozy" - u nich z wystawą "Bodies" nie byłoby problemu.

Tymczasem w Blue City nikt nie złagodzi szoku i nikt nie będzie mówił o szacunku. Wprost przeciwnie, lokalizacja ów szok wzmocni. Dziwię się, że sprzadawca wystawy udaje, że umiejscowienie wystawy jest przypadkowe.
To jedyne miejsce w Warszawie, gdzie znaleźliśmy 4 tys. m kw. powierzchni do wynajęcia na kilka miesięcy, z infrastrukturą w postaci np. miejsc parkingowych. Sama wystawa jest na innym poziomie niż sklepy - podkreśla Eva Csergo z firmy Multimedia Promotions, która zorganizowała wystawę.
Dziwię się, bo przecież aż narzuca się interpretacja taka, że lokalizacja ma wzmocnić szok i jest celowym posunięciem. Centrum handlowe to przestrzeń lukrowanej konsumpcji. Nawet kloszarda tam nie uświadczysz. Wystawienie martwych ciał w takim miejscu jest szokującym memento mori.

Zaczęłam od nazwania bullshitem wartości edukacyjnej tej wystawy. Pytania o wartość artystyczną chyba nie wypada tu stawiać, bo wystawa "Bodies" z punktu widzenia prawa autorskiego jest plagiatem wystawy "Światy ciała" von Hagensa.

Na zakończenie to, co w całej sprawie najbardziej mnie śmieszy i zadziwia (czytał o tym sąsiad w tramwaju w "Metrze", widziałam, zapuściłam żurawia): niestosowność tej wystawy bada... Sanepid. Tak, jakby strach przed zwłokami był kwestią higieniczną, a nie kulturową. Tak, jakby zakaz bezczeszczenia zwłok był zakazem higieniczym (zapobiec zarazie), a nie etycznym. Sanepid! Dobre sobie!

środa, 18 lutego 2009

Real video

Współczesna etnografia. Może ona przeprowadzać badania terenowe we wsiach w Górach Świętokrzyskich i konstatować, że wśród miejscowej ludności występuje zjawisko powrotu do zbieractwa (jagód lub puszek). Może też przybrać kształt etnografii internetu. I badać, dajmy na to, You Tube'a.

Właśnie to robi Michael Welsch z katedry Digital Etnography z Kansas State University. Ma kanał na tubie, a badania podsumował - jak na obserwację uczestniczącą przystało - filmem, który znajdziecie pod koniec tego tekstu.

Najpierw o samych tubowych home videos. Jednym z gatunków filmików na You Tube są obrazy kręcone kamerką internetową. Wygląda to tak, że przed webcamem siedzi autor i mówi o sobie, często zwracając się do całej społeczności, często pokazując na planie kawałek swojej sypialni czy innego bardzo prywatnego miejsca. Klasyka gatunku. Nawet wciskać play nie trzeba, i tak widać co jest grane:


Ciekawsze dla mnie, z moją facynacją real foto, jest co innego. Dzięki istnieniu tanich webcamów i platformy tubowej, na której można publikować takie filmiki, zmienia się język filmu. Wizualność, dotychczas zarządzana przez profesjonalistów stojących za kamerami, demokratyzuje się. Autorzy tubowych amatorszczyzn, jak sądzę, starają się robić filmiki jak najlepsze, jak najbardziej przypominające te telewizyjne. Zwykle niespecjalnie im to wychodzi, ale ich wytwory nie są li tylko tanią imitacją. Podobnie jak real foto, mają coś, czego profesjonalnym obrazom brakuje: walor autentyczności.

Podobnie jak w przypadku pseudo-real foto Dova Charneya (o których pisałam o, tu), ten tubowy kod naiwnego realizmu, sygnalizujący autentyczność, został przechwycony przez profesjonalistów. I to dawno temu: jesienią 2006 roku wyszło na jaw, że tubowy vlog z sypialni użytkowniczki o obiecującym nicku lonelygirl15 był w rzeczywistości serialem, reżyserowanym przez regularną ekipę filmową.

Jak to z lonelygirl15 było, pokrótce napisał Łukasz Napora.
A jak casus lonelygirl15 zinterpretować inaczej niż ja, mówi Michael Welsch w anonsowanym wykładzie (przewińcie na 36 minutę i 58 sekundę).


No, a lonelygirl15 ma od niedawna sequel: polską n1colę, internetowy serial na licencji.

czwartek, 12 lutego 2009

Obrazek z wystawy

Byłam przedwczoraj na wystawie w warszawskim Domu Spotkań z Historią. Przyniosłam stamtąd obrazek-zabawkę.

Pamiętacie książeczki "Gdzie jest Zuzia"? Chodziło o to, że na pełnym szczegółów obrazku należało rzeczoną Zuzię znaleźć. Zadanie w naszym przypadku brzmi: na obrazku jest delegacja pisarzy na Kongresie Zjednoczeniowym w 1948, wśród nich - jeden trup-figurant. Znajdź trupa-figuranta.



Nagrodą za rozwiązanie zagadki jest informacja, że trupem-figurantem jest Julian Tuwim.

Właśnie zbliża się finisaż wystawy "60 lat temu w Warszawie", z której pochodzi to pomysłowe zestawienie zdjęć. 15 lutego, niedziela, to ostatni dzień. Te finisaże to dobry pomysł. Dodatkowe wydarzenia motywują leniuchów - te dodatkowe wydarzenia to projekcje: "Świadectwa urodzenia", "Ostatniego etapu" (z 1947, pierwszy polski film o obozie koncentracyjnym), "Skarbu" i Polskiej Kroniki Filmowej.

6o lat temu w Warszawie, czyli już nie wojna, ale jeszcze nie stalinizm. Ciekawy okres. Zdjęcia też ciekawe. Na przykład to poniższe dowodzące, że nie każdy budowniczy nowej Polski nosił czapkę leninówkę i miał kwadratową szczękę:


Więcej zdjęć na fotohistoria.pl.

No.

niedziela, 8 lutego 2009

Lidl 2

Wrażenia z wycieczki: znalazłam kukurydzę, której perwersyjne hasło reklamowe brzmi "brand new taste!". No tak, bo przecież nie należy się bać genetycznej modyfikacji żywności. Znalazłam też puszkowaną kapustę kiszoną. I majstersztyk szok-marketingu, który przerasta o głowę słynne kampanie Benettona autorstwa Toscaniego: obok siebie na półce ustawiono, w podobnych kartonach, podobnie zapakowane, plasterki opatrunkowe For Kids oraz prezerwatywy.

piątek, 6 lutego 2009

Foto-katastrofy

Jak to jest z naszą wiarą w kompletną przyległość foto do realu? Z jednej strony dokument tożsamości bez portretu wydawałby się nam niewystarczający. Z drugiej zaś, kto nie legitymował się konduktorowi cudzym "dokumentem uprawniającym do zniżki" albo nie wpakował się do biblioteki, mignąwszy cudzą kartą? Praktyka nieetyczna, wiem. Zresztą ja osobiście nigdy czegoś takiego nie zrobiłam, choć raczej ze strachu niż z powodu spiżowego kręgosłupa moralnego. Anyway, skuteczność rzeczonej praktyki wskazuje na to, że z tymi zdjęciami na dokumentach to trochę ściema.

No to jak z tą wiarą? Niby każdy wie, że cyfrowy retusz, że manipulacja obrazem. A jednak błąd w sztuce fotoszopera jest okazją do złośliwego śmiechu. Tak, jakbyśmy chcieli być przechytrzani.

Dzięki Gonzowi trafiłam na photoshopdisasters.blogspot.com. Jest to zbiór błędów retuszowych, wzbogacony o ironiczne, błyskotliwe komentarze prowadzącego (Bing! Your separation from reality is complete).

Na zachętę - znowu coś pomiędzy tematami kryzysu reprezentacji i gołych tyłków.




Obczajcie Photoshop Disasters. Warto.

środa, 4 lutego 2009

"A tutaj wszystko jest prawdziwe", czyli real foto 2

Kiedyś
, kiedy jeszcze liczyłam na to, że na "Blogu w budowie" będę się chwalić fatałaszkami, pisałam o "Real foto" Mikołaja Długosza, czyli albumie z fotografiami rzeczy sprzedawanych na Allegro. W wywiadzie dla "Notesu na 6 tygodni" tak Długosz rozmawiał z Bogną Świątkowską:

BŚ: Materializm, który widać na tych zdjęciach, jest taki raczej biedny.
MD: Taki real mamy. Poza tym jeśli on jest bogaty, to mnie nie interesuje. Nie interesuje mnie dobry gust, nie interesują mnie mieszkania urządzone za nie wiadomo jakie pieniądze. To jest w ogóle nieciekawe, to jest niefajne, to jest sterowane. A tutaj wszystko jest prawdziwe i to jest też propozycja na nową fotografię w ogóle. Bo współczesna fotografia to jest skończona rzecz już absolutnie, choćby nie wiem ilu fajnych ludzi się nią zajmowało, to wymyślają tylko bardzo malutkie kroczki do przodu. Już nie będzie żadnego Cartier Bressona, nie będzie żadnego Newtona w tym, co się teraz dzieje. Ten etap jest zamknięty i trzeba coś nowego wymyślić, jeśli chce się robić poważną rzecz, a nie taką zdobniczą, do magazynów, do reklam, usługową.

Może coś w tym jest. Bo podobny pomysł na poszerzenie granic konwencjonalnej fotografii reklamowej ma Dov Charney, założyciel, absolutny dyrektor i fotograf marki American Apparel. Zobaczcie, że podobne. Oto jedno z polskich zdjęć z albumu "Real foto":


a oto zdjęcie reklamowe American Apparel:


W obu zdjęciach jest coś w rodzaju estetyki real foto. Pokazanie przypadkowego (lub, u Charneya, niby-przypadkowego) drugiego planu jest sygnałem, że zdjęcie będzie oddawać prawdę. Że modelka nie będzie wyretuszowana, więc na zdjęciu będzie można znaleźć coś ciekawego. Na przykład krostkę na stopie, zaczerwienione pięty czy rumieńce:




Długosz przeciwstawił real foto fotografii reklamowej, usługowej. Tymczasem Dov Charney przechwycił estetykę real foto na użytek reklamy marki American Apparel.

Targetem American Apparel są - jak pisze Polly Vernon w "Guardianie" - nowojorscy hipsterzy. They are young, good-looking graduates who work in a non-specific creative field. (...) They're bloggers and clubbers and denizens of art parties, a kind of new-new bohemian. Czy dobrze przeczuwam, że oprócz tego lubią ciuchy retro i piszą rozprawy naukowe o kryzysie reprezentacji albo o pornografii? (Tak, w visual studies pornografia to normalny przedmiot badań.) I że w takim razie kostium kąpielowy w prążki z suwakiem, sfotografowany w stylu real foto, jest produktem zaadresowanym bardzo precyzyjnie?

Hm. Przynajmniej do mnie ten ciuch jakoś trafia.

Najsłynniejszym ze zdjęć American Apparel jest to z Sashą Grey w skarpetach. Żeby zachować otoczkę pornograficzności wokół nagiej porno star, nie zamieszczę obrazka, tylko ukradkiem podam link (o, tu!).

No. Uważam tę kompozycję za kawał dobrej roboty. Forma tryptyku sprawia, że przestaje ono być aktem fotograficznym, wydumanym statycznym studium piękna kobiecego ciała, a zbliża się do filmowej rejestracji ruchu. Kadrowanie też ciekawe - jakieś to takie przytulne, że postać nie mieści się w kadrze. Choć Sasha Grey to porno star, temu zdjęciu – uważam – daleko do pornograficzności. Nie ma zbliżeń genitaliów, no i nie ma śladu real foto. A porno miewa koneksje z real foto. Wykorzystuje je żeby pokazać, że „tutaj wszystko jest prawdziwe”.

* * *

Ciekawostka: American Apparel, prócz zatrudniania aktorek z filmów dla dorosłych i stosowania estetyki real foto, bierze żywy udział w akcji na rzecz legalizacji imigrantów, chwali się tym, że ma fabryki w Los Angeles, a nie w Chinach, oraz walczy o równouprawnienie legginsów jako samodzielnego ciucha na dół ciała.

wtorek, 3 lutego 2009

retro PRL

Zeszły tydzień spędziłam w Zakopanem. Któregoś dnia polazłam na Krupówki szukać przyzwoitych pocztówek. I - ku swojemu zdziwieniu - w zwykłym kiosku znalazłam najprawdziwsze peerelowskie widokówki! Takie same jak te zebrane przez Mikołaja Długosza w albumie "Pogoda ładna", takie same jak te z bloga http://zurlopu.blox.pl czy http://nudnepocztowki.blog.pl/. Pomieszane z wydanymi współcześnie kartkami, były w tej samej cenie, tak jakby ich wintydżowy sznyt można było przeoczyć. Początkowo myślałam, że to reedycja starych pocztówek, ale pomyliłam się: ten sam papier, te same kolory. Najprawdziwsza Krajowa Agencja Wydawnicza, nie żadna tam podróba. Widać ktoś wygrzebał je z jakiejś piwnicy i postanowił upłynnić po złotówce sztuka. Oto próbka:


Naprzeciwko kiosku - dom handlowy Giewont. Dom handlowy, czyli galeria handlowa z czasów PRL. Na trzecim piętrze - sklep z tak zwanymi artykułami gospodarstwa domowego, też z epoki. Czuło się, że jeśli nawet nie ma tam metalowych koszyczków na szklanki, to tylko dlatego, że właśnie wczoraj wszystkie wykupili.

Po powrocie do Warszawy skoczyłam do Merkurego po coś do żarcia. Merkury to "sam spożywczo-przemysłowy" przy Placu Wilsona. Czyli też popeerelowski dom handlowy. Od Giewontu różni go to, że został całkiem niedawno odnowiony. A ja mam nieodparte wrażenie, że palce w tym maczał nie tylko dobry copywriter tudzież specjalista od rewitalizacji marki, ale też renowator zabytków. Na ścianach namalowano społemowe loga, odnowiono neon na szczycie budynku, we wnętrzu zostały smaczki tego typu:


Zaskakuje mnie to, jak 20 lat po tym, jak PRL stał się historią, zderza się peerelowy styl trwający po części z biedy, po części z sentymentu, z peerelem sprzedawanym jako retro na stołecznym Żoliborzu. Albo w Nowej Hucie jako communism tours in trabant.

A ja, ech, mam słabość do stylu vintage. Nie dość, że robię coś tak retroaktywnego jak wysyłanie analogowych pocztówek, to jeszcze wybieram pocztówki z epoki późnego Gierka.

Ale do stylu Jacka Dehnela jeszcze mi daleko.