niedziela, 24 stycznia 2010

Legenda o bibliotece

Budynek Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie na Powiślu niedawno obchodził 10-lecie funkcjonowania; z tej okazji od tygodnia biblioteka jest otwarta do piątej nad ranem. Respekt za to, BUW naprawdę jest inny niż wszystkie biblioteki. No właśnie: w tradycyjnej bibliotece "sygnatury powinny być niemożliwe do przeczytania, a prawie cały personel powinien być dotknięty ułomnościami fizycznymi", jak dowcipnie pisze Umberto Eco. BUW jest inny, więc ma też inną mitologię: sex and drugs, buwing i filmy pornograficzne.

Seksu między regałami w BUW-ie oczywiście nikt nigdy nie widział, ale i tak wszyscy trochę wierzą, że miał miejsce. To chyba zasługa studentki germanistyki Rafy, która w 2004 czy 2005 roku napisała opowiadanie na konkurs literacki ogłoszony przez BUW. W tym opowiadaniu padło zdanie:
Dla mnie [BUW] to miejsce odreagowania i kochania. Dosłownie. Spotykam się ze swoim chłopakiem na którymś z poziomów, najlepszy jest poziom drugi, i dajemy sobie miłość w tej świątyni wiedzy. Do tego trzeba znaleźć na te kilka minut spokojny zakątek między regałami. Ostatnio kochałam się mając ze swej lewej strony dzieła Marie von Ebner – Eschenbach, a z prawej kilka tomów Roberta Musila.
To zdanie rozpętało burzę. 12 stycznia 2005 w "Gazecie Stołecznej" można było przeczytać: "Picie piwa, głośna muzyka, a nawet seks - to wszystko działo się w Bibliotece Uniwersyteckiej. Koniec z tym! - uznały władze BUW-u. Nowym rygorystycznym regulaminem zaczęły walkę o moralność". Tylko jeden Jerzy Pilch w felietonie Miłość zmysłowa w bibliotece dowodził, że seks z opowiadania był efektowną fikcją literacką.

Wracając do studentki germanistyki Rafy, której wyznanie – jak pisze „Gazeta Stołeczna” – przepełniło czarę goryczy bibliotekarzy BUW i spowodowało radykalizację regulaminu, to sądzę, iż nie tyle jest to świadectwo zwycięstwa nieprzystojnego obyczaju, co zwycięstwo literatury. Dobrze napisana historia Rafy jest najpewniej niestety fikcją (apokryfem, falsyfikatem, fałszywką), najpewniej nie przez studentkę, a przez studenta napisaną. W każdym razie tylko facet, i to młody, może z beztroską wyznać, iżby dać sobie miłość, potrzeba „kilka minut".

Nie wiem jak was, mnie Pilch przekonał.

Wątek seksu nie zniknął z mitologii BUW-u. W 2008 roku Jarosław Kaczyński w wywiadzie opowiedział, że widział, jak studenci siedzący wieczorami w BUW-ie na swoich laptopach oglądają filmy pornograficzne. Później przepraszał studentów, ale tylko tych pilnych. A ja myślę, że jeśli ktoś oglądał w BUW-ie pornosy, to musiał być doktorantem filmoznawstwa, specjalizującym się w historii filmu pornograficznego. Gdyby chciał oglądać pornosy, to zostałby w domu. No, chyba że chciał kogoś zszokować.

Kolega bywający w BUW-ie wyjawił mi kiedyś, jak działa jego taktyka nauki: idziesz do BUW z laptopem i siadasz obok ładnej dziewczyny, która się intensywnie uczy. Siedząc obok niej, będziesz się wstydził wchodzić co chwilę na Facebooka i w ten sposób może skończysz wreszcie tę cholerną pracę licencjacką. Słowem, mój kolega nie chodzi do BUW na podryw, tylko po zewnętrzną kontrolę, jaką jest obecność innych ludzi. Którzy mogą chcieć zapuścić ci żurawia w ekran komputera, tak jak to zrobił Kaczyński.

Jest jeszcze coś. Według potocznego (i prezydenckiego) wyobrażenia ludzie przychodzą do BUW-u obijać się i lansować - tak przynajmniej wynika z tych dwóch przykładów. Zamiast siedzieć nad książką peregrynują, obczajają i pozwalają się obczajać. Mniej więcej na tym polega legendarny buwing.

Trwająca akcja BUW dla sów i nocnych marków podoba mi się. Sesji nie mam, ale lubię siedzieć w BUW, poszłam więc na nockę. Poszłam podekscytowana, że będzie karnawał i że oj, będzie się działo, i że sex and drugs. Potraktowałam nockę w BUW jak świętojańską noc z legendy o kwiecie paproci. Myślałam, że o północy zobaczę wreszcie to mityczne BUW-owe rozpasanie. Nic z tego. Stwierdzam więc, że rację miał Pilch: seks w BUW-ie należy włożyć między bajki. Ja bym za mit uznała też buwing. Ludzie w BUW się uczą. Ale mit buwingu jest ważny, bo pomaga się uczyć. Słodsze jest niewdzięczne zakuwanie, kiedy postronni zazdroszczą lekkiej, przyjemnej codzienności buwingu. Podobnie jak łatwiej uwierzyć w sens swojej pracy, gdy uczy się siedząc w samoobsługowej bibliotece z open space'em, a nie na skrzypiącym krześle w czytelni, w której unosi się zapach stęchlizny.

niedziela, 17 stycznia 2010

Ergo Phizmiz - Live in Warsaw with Macio Moretti and Piotr Zabrodski

Słucham niesamowitego pop-kabaretowego koncertu: dwaj ludzie orkiestry spotkali się na jednej scenie podczas festiwalu The Song Is You. Macio Moretti, warszawski człowiek orkiestra, siedział w ostatnim pulpicie orkiestry Ergo Phizmiza.

Uwielbiam fałszujące wokale. Lubię muzykę robioną na instrumentach-zabawkach. Lubię akordeon i automat perkusyjny ("On My Mind"). Lubię też surrealistyczne kabaretowe piosenki o śpiewających małpach ("Mandrill"). Przeczuwam, że muzyka Ergo Phizmiza zostanie ze mną na dłużej.




Więcej muzyki Ergo Phizmiza i informacji o nim znajdziecie na jego stronie (tu) i na blogu (tutaj).

niedziela, 10 stycznia 2010

Wielka Orkiestra przypadkowej pomocy od święta

Ufff. No to teraz trzeba będzie tylko przetrwać Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i już za mną jest ten cały ciężki okres świąteczny.

Nie zrozumcie mnie źle: w pewnym sensie lubię święta. Na przykład lubię życzeniami przypominać o sobie ludziom, których na dobrą sprawę już nie znam. Lubię, gdy oni też to robią. Czuję się wtedy tak, jak mała centrala public relations. Lubię też – wstyd się przyznać – fajerwerki w Sylwestra. Ale wielu innych rzeczy nie lubię. Doprawdy lepiej bym się czuła, gdybym celebrować święta i Sylwestra mogła, a nie musiała. Oczywiście, te świąteczne rytuały można przeczekać, można też zorganizować sobie coś alternatywnego. Można spędzić święta inaczej niż na leczeniu niestrawności, a Nowy Rok inaczej niż na leczeniu kaca. Można pojechać na narty, można... ech, spójrzmy prawdzie w oczy: można, ale jest to los mniejszości, a ten jest ciężkim losem. Ale nie ma co narzekać: udało się. Teraz trzeba przetrwać WOŚP.

W WOŚP nie lubię tego, że jest ogólnonarodowym zrywem. Kiedy zbliżają się do mnie dzieciaki z puszką, przypominają mi się rekolekcje szkolne, na których wszyscy musieli złapać się za ręce i śpiewać nastrojowe piosenki o kończącym się dniu. Robiliśmy to dla świętego spokoju, bez przekonania, z pośpiechem, bo w pokojach czekały już ciekawsze rzeczy do roboty. Z WOŚP jest trochę podobnie jak ze śpiewaniem pobożnych piosenek – obydwie mają wytworzyć klimat radości, błogości, samozadowolenia, obydwie są powierzchowne. Ciekawa jestem, ilu ludzi nie wie, na co daje kasę. Podejrzewam, że WOŚP dla większości przechodniów jest dobroczynnością na cel pierwszy z brzegu. Dlatego hipokryzją jest uważanie się za dobrego człowieka po wrzuceniu monety do puszki podstawionej pod nos. Jeszcze gorszą hipokryzją jest poczucie się częścią wielkiej całości, uwznioślenie się w narodowym zrywie WOŚP.

WOŚP kojarzy mi się też z nieco totalitarnym nakazem złapania się za ręce i wczuwania się w piosenki, z próbą narzucenia emocji i sądów. Z przykrością stwierdzam, że wrzucam kasę do puszki WOŚP, bo ktoś mi ją podstawia pod nos, jak Cyganka w tramwaju. Nie wrzucam dlatego, że jestem dobra ani dlatego, że my wszyscy oznaczeni serduszkiem jesteśmy dobrzy.

Z drugiej strony, to wszystko, na co się wkurzam, jest strukturalną cechą świąt. Marek Krajewski w "POPamiętanym" pisze:
"Czym jest święto? Jest specyficzną pauzą w codzienności, czasem, w trakcie którego wszystko dzieje się inaczej niż w dni powszednie. Na jego czas porzucamy swoje zawodowe obowiązki, zaniedbujemy dietetyczną i finansową dyscyplinę, jesteśmy refleksyjni i skłonni wybaczyć to, czego na co dzień wybaczyć nie sposób. Choć święto, w zależności od jego charakteru i przyczyny, rozciąga się pomiędzy biegunami melancholijnej zadumy i dionizyjskiej zabawy, to zawsze jest spotkaniem wspólnoty i to ona jest w rzeczywistości w jego trakcie celebrowana.
(...) tendencją, o której warto na zakończenie wspomnieć, jest ignorowanie odświętności i wspólnotowego charakteru świąt i traktowanie ich w kategorii zesłanego przez tradycjonalizm bonusa dodatkowych dni urlopu."
Może ja po prostu nie potrafię świętować? Cieszyć się z zaniedbywania dyscypliny, celebrować wspólnoty, docenić chęć pomocy, nawet gdy jest pomocą tylko od święta?