sobota, 14 maja 2011

Pieprz system, bądź spóźniony!

W czwartek poszłam na koncert Otto von Schiracha i Zu do Hydrozagadki.

Koncert miał się zacząć o 21:00 lub 21:30. Że o 21, podawała strona internetowa. Że o 21:30, ulotka. Widać i tak nikt nie przywiązywał do tego zbyt dużego znaczenia, bo zaczął się po 22.

Pierwszy artysta grał 50 minut, a potem była tyle samo trwająca przerwa. W czasie przerwy w klubie leciała muzyka z płyt; część ludzi została w środku, część wyszła na zewnątrz, przed budynek - palić papierosy, stać w grupkach i gadać, siedzieć na krawężnikach.

Więc stoimy na zewnątrz, licząc na to, że jak koncert z powrotem się zacznie, to usłyszymy. I rzeczywiście: koło 23:30 słychać głośniejsze dźwięki free-jazzowego saksofonu – znak, że zespół zaczyna grać. No więc wchodzimy. Wszyscy kierują się pod scenę, bo na takim koncercie trzeba być pod sceną, to taka sama reguła savoir-vivre’owa jak reguły stroju w operze. Jedni pod tą sceną tańczą, inni tylko się gibają, jeszcze inni tylko lekko kiwają głową, ale wszyscy stoją. Siedzenia znajdują się z tyłu i pod ścianami, a tam nic nie widać, gorzej słychać. Niestanie pod sceną oznacza więc mniej intensywne uczestnictwo, a co za tym idzie lekceważenie muzyki. A skoro olewasz muzykę, to po co przyszedłeś na koncert? Pokazać się? Na klubowych koncertach olewanie muzyki nie jest w dobrym tonie.

Więc stoimy. Czekamy, bo dźwięki saksofonu były fałszywym alarmem: artyści tylko zaczęli się stroić i uzgadniać z dźwiękowcami nagłośnienie swoich instrumentów (jest zagadką, dlaczego nie robili tego przez ostatnie 40 minut, kiedy staliśmy na zewnątrz). Nastroiwszy się, schodzą ze sceny. Co za podłość. Ale nie opłaca się już rozchodzić, więc czekamy na stojąco. Na szczęście za 10 minut artyści z zespołu Zu wracają i koncert się zaczyna. Jest 23:50.

Od 21:00, kiedy koncert miał się zacząć, minęło 2 godziny 50 minut. Przez ten czas artyści występowali tylko przez 50 minut. Całe wydarzenie, do końca ostatniego z dwu koncertów, trwało jakieś 3 godziny 30 minut i składało się w 60% z czekania.

Spóźnienia i ciągłe stanie – to najbardziej przeszkadzało mi na tym koncercie. Z całą siłą spostrzegłam te irytujące, a nieodłączne elementy koncertu w klubie, bo po raz pierwszy od dość dawna byłam na klubowym koncercie.

Jeśli ktoś z czytelników nie bywa na koncertach w klubach, to powtarzam: koncerty w klubach zawsze zaczynają się ze spóźnieniem i najczęściej się na nich stoi. I pierwszą, i drugą uciążliwą cechę wiązałabym z punkową, kontrkulturową postawą, każącą ignorować taki mieszczański przesąd jak punktualność czy takie burżuazyjne wygody jak siedzenie.

Stanie na koncertach ma także inne znaczenie, głębsze niż proste przeciwstawienie się zastanym mieszczańskim formom i normom. Siedzenie w filharmonii miało wyłączać ciało i ułatwiać intelektualny i emocjonalny odbiór muzyki. Muzyka była przecież uważana za najczystszą ze sztuk: niematerialna, mogła sobie rościć prawo do absolutności. Muzyka, grana w klubach, kontestuje takie podejście. Wywodzi się ona z rocka i bluesa i – podobnie jak one – dowartościowuje cielesne uczestnictwo, cielesny odbiór muzyki. Z tym ostatnim wiąże się też głośność muzyki w klubach – zawsze taka, żeby dźwięk ogłuszał, wprawiał w drgania żołądek i poruszał nogawkami spodni.

A spóźnienia? Powiedziałam żartem, że jest to kontestacja mieszczańskiego przesądu, nazywanego punktualnością. Ale punktualność to wcale nie przesąd, tylko naprawdę niebanalna reguła, organizująca życie społeczne, bo pozwalająca zsynchronizować swoje działania z działaniami innych ludzi. Zegar na wieży kościelnej był wynalazkiem, który zrewolucjonizował średniowieczne miasta.

Ale na koncertach punktualność nie obowiązuje i nie wiadomo już, kto jest winny. Publiczność przychodzi spóźniona, bo wie, że koncerty zaczynają się z obsuwą. Knajpy czekają, aż publiczność przyjdzie. Inna interpretacja: czekają, aż ludzie wydadzą pieniądze w barze. W takiej sytuacji także muzycy nie czują się specjalnie zobligowani do punktualności.

Tego wszystkiego – sensu stania, spóźniania się, zbyt dużej głośności – tylko się domyślam. Bo stały się one powielaną bezmyślnie tradycją, wcale już nie kontestatorską, bo jak tradycja może być kontestatorska? W każdym razie w tym przypadku z całą pewnością jest tylko głupia i penerska.

Jeśli mogłabym wybierać, do których uświęconych tradycją zwyczajów mam się stosować, to wolałabym bezmyślnie trzymać się savoir-vivre’owych zasad niż bezmyślnie trzymać się ich łamania. Zgoda, punktualność nie jest ani przyjemna, ani fajna. Jest sztywniacka. Trochę tak, jak stanie w kolejce. Ale bez takich reguł, tak jak bez zegarków, życie byłoby cięższe i jeszcze bardziej stresujące. Wkurza mnie więc ignorowanie zasady punktualności na koncertach w klubach. Punktualność nie jest cool, ale jeszcze mniej cool jest czekanie godzinami na koncert!

Aha. Zu i Otto von Schirach robią naprawdę świetną muzykę. Poszłam na ten koncert, bo wiedziałam, że warto znieść to całe klubowe penerstwo dla samego Ottona. Domyślałam się, że dla Zu też, choć ich nie widziałam wcześniej na żywo. Otto jest naprawdę wyjątkowy w tym, jak łączy break core i metal; wyjątkowa jest też porcja złego smaku i parodii kultury popularnej, jaką von Schirach serwuje. Warte każdego czekania jest zobaczenie go, jak tańczy swój niesamowity taniec, inspirowany scenicznymi performance’ami gwiazd pop, ale daleki od ich aluzyjnego prężenia biustu i torsów.

Nie ma w sieci filmów ani zdjęć, które dobrze by oddawały taniec Ottona von Schiracha, ale posłuchajcie muzyki: „Tea Bagging The Dead”, „La Sangre Del Dedo Intelecto” albo „Dance Like a Hoe”.

wtorek, 3 maja 2011

Statua Superpatrioty

Pewien Polonus ze Stanów, rzeźbiarz Andrzej Pityński, podarował Stalowej Woli monument „Patriota”.

Stalowa Wola przyjęła pomnik, chociaż nie za bardzo ma go gdzie postawić. „Patriota” ma bowiem proporcje amerykańskie: jest to postać mierząca 12 metrów. Właściwie nie jest to pomnik, tylko statua. Na pierwszy rzut oka wygląda jak jeden z transformersów, uchwycony w trakcie przemiany: ma jedno husarskie skrzydło, ekspresyjnie wygięte, wykonane ze zmatowionego, ciemnego metalu, imitującego poszarpaną tkankę. Z drugiego skrzydła został kilkut, postać ma dziurę w klatce piersiowej. Ma też miecz, klatę jak Connan Barbarzyńca, sylwetkę Supermana. Maskulinistyczna maszyna do zabijania. Superpatriota.


Teraz jest odlewany w Gliwicach. W Stalowej Woli stanie jesienią.

Twórca tego paskudztwa, Andrzej Pityński, przypomina mi Jana Matejkę. Punkty styczne są aż trzy.

Po pierwsze, historiozoficzność. Za twórczością Andrzeja Pityńskiego stoi pewna konkretna filozofia historii: martyrologia. Pityński wyrzeźbił już pomniki bohaterów narodowych: Popiełuszki, Jana Pawła II (dwie sztuki), katyński, Błękitnej Armii, a także monumenty o tematyce bardziej abstrakcyjnej, wskazujące na postawy godne pochwały: „Partyzanci”, „Sarmata”, „Mściciel”. No i „Patriota”. Na makabrycznym poszarpanym skrzydle „Patrioty” będą wyrzeźbione daty, symbolizujące szczególnie wzniosłe momenty w historii „golgoty Polski” (takiego sformułowania użyto w informacji prasowej).

Podobnie robił Matejko: malował obrazy, przedstawiające jego zdaniem ważne momenty w historii. Na czym budował swoją historiozofię, można przeczytać w świetnej książce Jarosława Krawczyka „Jan Matejko. Mistrz Legendy św. Stanisława”. Matejko, zresztą nie on jeden z XIX-wiecznej Polsce, szukał odpowiedzi na pytanie: dlaczego Polska straciła niepodległość? Czy to jej wina? Kiedy został popełniony błąd? Co Polska musi zrobić, żeby niepodległość odzyskać? Pityński, wypisując na skrzydle ważne dla Polski daty, jest więc późnym synem polskiego romantyzmu, co akurat nie dziwi, kultywowanie rzeczy nieaktualnych jest cechą grup polonijnych, podobnie jak przechowywanie słownictwa w Polsce już archaicznego i dawno nieużywanego.

Drugim elementem, łączącym Pityńskiego z Matejką, jest styl. Obaj łączą realizm, a wręcz naturalizm, z symbolizmem. Obaj ocierają się o kicz w swoim dążeniu do naturalizmu, który ma chyba uczynić trywialną symbolikę bardziej przekonującą. W efekcie naturalizm robi wrażenie nagiętego do tezy. Jest przesiąknięty patosem jak propagandowa powieść realistyczna.

Trzecia rzecz wspólna to robienie ze swojej sztuki międzynarodowych darów: darów kłopotliwych, bo przyjęcie ich oznacza przyjęcie filozofii dziejów, stojącej za dziełem. Nieprzyjęcie zaś jest trudne, bo – jak uczył Marcel Mauss w „Szkicu o darze” – odrzucenie daru zawsze jest zerwaniem kontaktu. Kiedy uznany artysta jednego kraju daje innemu krajowi swoje historiozoficzne dzieło, mamy więc do czynienia z narzucaniem przemocą swojej wizji historii i swojej wersji porządku świata.

Matejko dał bodajże Francji swoje ogromne obrazy, które nawet wówczas oceniano (poza Polską) jako nieco tracące kontakt z rzeczywistością. Znów odsyłam do „Legendy…”, opowiadającej historie o tym, jak Matejko obdarowywał rządy europejskie swoją wizją losu Polski wymalowaną na płótnie. Natomiast Pityński obdarowuje Polskę już od 13 lat. Pierwszym prezentem był pomnik Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej (Błękitnej Armii), stojący na warszawskim Żoliborzu, na Placu Grunwaldzkim, między pasami al. Wojska Polskiego. To nieludzki kicz. Żołnierze mają na nim niebieskie mundury, choć pomnik jest z brązu. A to dlatego, że mundury odlano ze specjalnego stopu metali, zabarwiającego się na niebiesko, żeby oddać niebieski kolor mundurów. Heh.

Wróćmy do „Patrioty”. Sfinansowało go Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. Nieprzyjęcie byłoby afrontem, więc Rzeszów przyjął. Ale teraz ma problem: pomnik jest wielki, ciężki i nie ma go gdzie postawić. Jedyne miejsce, które wchodzi w grę – pomiędzy pasami ul. Komisji Edukacji Narodowej, w centrum – odpada, bo przyciągający uwagę pomnik powodowałby wypadki.

(źródło: rzeszow.gazeta.pl)

Tak właściwie to dziwię się, że znaleźli w ogóle jakiekolwiek miejsce dla tego pomnika. Jeden z artykułów wspomina, że prezydent Rzeszowa ma dość pomników, tworzących miejsca pamięci (tu). Więc wydaje się, że lokalizacja między pasami drogi jest jego celowym pomysłem: postawienie pomnika w Auge’owskim nie-miejscu uniemożliwi wytworzenie się miejsca pamięci wokół amerykańskiego kuriozum. „Patriota” stanie się obiektem, przeznaczonym do szybkiego odbioru. Może to dobry pomysł: w Stanach stawia się różne wielgachne statuetki i intrygujące drogowskazy w takich właśnie miejscach, przy autostradach.